21 czerwca 2013

Marzenia

Taki mały Stworek w domu to praktyczna i pożyteczna rzecz. Hm, to jest, osoba, chciałam napisać. Lżej człowiekowi o cele, łatwiej o motor działań... Kto wie, jak długo zwlekalibyśmy z poważną decyzją, gdyby nie to, jak łatwo zadać sobie pytanie "Czego chcemy dla Ignasia"...
Zmiany, które u nas nastąpiły są radykalne. Nie aż tak radykalne, jak zmiana kraju, ale spore. 

Kiedy przyjechałam na Wyspę, trafiłam na zabitą dechami wieś i zakochałam się w niej bez pamięci. Uciekliśmy z niej jednak i długie lata tęskniliśmy. Pewien widok zapadł mi w pamięć i pewna sytuacja. Widok był taki: dziesięcioletni synek szefowej gania się z waflami po chaszczach. Wszyscy mają tarcze i miecze oraz odrapane kolana i opalone buzie. W nosie mają najnowsze przygody Spidermana i odjechane gry komputerowe. Sytuacja - kiedy poznałam go osobiście. Spędziłam z nim 20 minut swojej przerwy na kawę, kiedy to streścił mi z grubsza książkę, którą właśnie pisał, inspirowaną mocno Tolkienem. 

Ignaś ma drugie imię właśnie po nim.

Czego chcemy dla Wiesia?

Wolnego życia z dala od miejskiego zgiełku. Kontaktu z naturą. Małej społeczności. Duuuuużo, duuużo czasu z nami. Ogrodu z własnymi warzywami. Wiejskiej "nudy" i lenistwa na tarasie. Ciszy, niezwykłej, przerywanej sporadycznym ćwierknięciem jakiegoś "pszatka". Beztroskiego hasania po wszechobecnych łąkach i bezdrożach. Długo bym tak mogła...

Miasto, nawet tak śmiesznie małe jak stolica tego kraiku jednak wiąże się z wartościami, które są nie moją bajką. Ludzie mają mało czasu, zajęci konsumowaniem i zarabianiem na konsumowanie, ewentualnie przemieszczaniem się pomiędzy miejscem konsumpcji i zarabiania ;) A tak serio, to wiem, trochę na tym stracimy. Bliskość przyjaciół, rewelacyjne przedszkole, będące też najcudowniejszym miejscem pracy, świetnego trenera z basenu, wielkomiejskie rozrywki kulturalne. Ale nie oszukujmy się. Przyjaciele nadal nimi pozostaną. Wielkomiejskie rozrywki można sobie dawkować, wszak dystans niewielki. Praca to tylko praca, a ważna jest rodzina. Ale za to co zyskamy!

Igi zaaklimatyzował się nieźle, gorzej jest z wrażliwszym z kotów. Ogród jest zaprowadzony. A w planie parę niesamowicie kuszących pomysłów, które aż chce się realizować!
Jeszcze jedno marzenie to to, które ma cztery koła i pozwoli eksplorować Wyspę bardziej dogłębnie :)


19 czerwca 2013

Zabawki i nie tylko

Muszę dodać do wypowiedzi mojej imienniczki, a obecnie współlokatorki i partnerki w rozmowach swoje 3 grosze. Ania napisała tak: link "Dla ciebie wszystko".

Kiedy myślę o swoim dzieciństwie, widzę mało sprzętów technicznych, stosunkowo mało zabawek - takie czasy, za to co pamiętam, to albo czas z Babcią (gotowanie, ogródek, zakupy), Dziadkiem (warsztat stolarski, ogród, spacery, czytanie), z rodzicami kojarzę głównie wakacje, czyli wyjazdy, wypady, wycieczki - nie przelewało nam się, ale jeździliśmy po Polsce, a czasem nawet za granicę. Najchętniej bawiłam się u Dziadka w warsztacie, gdzie wolno mi było rysować na drewnie, wiercić, wbijać gwoździe, bawić się magnesem. Uwielbiałam rysować, Babunia uczyła mnie szydełkować i robić na drutach, poza tym byłam ciągle w ruchu - zimą sanki, latem rower z kolegami. Gdy Dziadek nie pracował w warsztacie, zajmował się ogrodem, a najchętniej swoimi ulami, Babunia oporządzała kury. I to wszystko w środku niemałego miasta :) Z drugimi Dziadkami jeździłam na grzyby i jagody oraz na fantazyjne wakacje - mikrodomki lub wagon kolejowy przekształcony w wakacyjne mieszkanko. Niestety miałam zakaz chodzenia z Dziadkiem na ryby, gdyż wypuszczałam mu wszystkie zdobycze pochlipując w rękaw z żałości nad ich losem.

Miałam Barbie i Fleur, miałam świetny zestaw Lego, doskonałe kredki. Fleur miałam tylko dlatego, że nasz durny pies pogryzł ją koleżance, więc zepsuta została u mnie, a na nową z Baltony zbieraliśmy nie wiem jak długo, by pokrzywdzonej dziewczynce oddać... Nie miałam akcesoriów dla Barbie, ale za to Babcia szyła mi dla niej ubrania, jakich w sklepie nie można było dostać. Miałam też świetne zabawki zrobione przez Dziadka - najszybsze w okolicy sanki na giętych płozach, jeszcze po moim Ojcu; wózeczek na kiju, kołyskę dla lalki, którą mama pomalowała w ludowe wzory ( świetnie nadawała się dla kota, bo kto by się bawił lalkami, gdy zarąbisty, najwłaśniejszy kot na podorędziu), miałam też wózek dla lalki, w którym naturalnie woziłam kota. Miałam mnóstwo książek. Grałam na pianinie, pływałam, uczyłam się angielskiego, chodziłam na świetne zajęcia z plastyki. Miałam kupę czasu dla siebie.

Czy chcę "dać mojemu dziecku wszystko", "zrekompensować" mu to, czego mnie brakowało? Ani trochę. Mamy mało zabawek. Nie toleruję plastików, jeśli już to drewno. Neguję wszelkie gadżety. Niepohamowanie kupuję tylko książki. Ignaś najlepiej bawi się przedmiotami codziennego użytku i uwielbia czytać. Uważam, podobnie jak Ania, że zabawki, gotowe przedmioty rzekomo edukacyjne ograniczają wyobraźnię. Bo co można zrobić z gotowym telefonem, jak tylko bawić się nim w dzwonienie?
Kupowanie dziecku bardzo wielu rzeczy, o czym rozmawiałyśmy z Anią, ma wiele skutków. Dzieci są szczęśliwe, bo dostają to, czego chcą, rodzice cieszą się, widząc radość swych pociech. Ale... Dzieci nie są w stanie ogarnąć tego, co mają. W moim odczuciu tak tworzy się konsumpcyjne postawy u najmłodszych. Poza tym dla mnie najważniejszą chyba rzeczą jest to, że kupowanie wszystkiego ograbia dzieci z marzeń. Bo o czym marzyć, czego pragnąć, gdy już się wszystko ma? To dla mnie strasznie ponura wizja... Było coś wspaniałego w marzeniach z dawnych czasów - żeby mieć piękny strój kąpielowy, wyśniony atlas, czy odjechany rower. Teraz "wypada" dać dziecku komputer z okazji chrztu, kłada i tablet na komunię oraz samochód lub kilka tysięcy na osiemnastkę. Okrutnie smutne.

Zatem, czy chcę dać Ignasiowi to, czego mi w dzieciństwie brakowało? Brakowało mi lepszego roweru i domku dla Barbie, komputera i gier i paru innych rzeczy. Ale wcale nie uważam, bym ucierpiała bez tych rzeczy. Przeciwnie. Chodziliśmy do kolegi, bo miał na ogrodzie huśtawkę, rowerami się wymienialiśmy, a domkiem Barbie bawiłam się u koleżanki. Mam za to furę rewelacyjnych wspomnień i zdjęć. Chciałabym, żeby miał podobnie. Nie boję się z nim iść do sklepu, choć wyje o wszystko, by mu to kupić. Uważam to za cenną lekcję i konsekwentnie nie kupuję byle czego. Nie chcę mu kupować klocków, które go mocno jarają, a które są w każdej poczekalni w dziecięcym kąciku. Pomimo tego, jak bardzo lubi się nimi bawić. Bo... Co będzie robił w poczekalniach, gdy te klocki spowszednieją mu w domu?

Może jestem niedzisiejsza, za bardzo zapadły mi musierowiczowskie ideały, łykane nocami przy świetle lampki, ale... Zaryzykuję! Ignaś Doświadczalny w domowym laboratorium pod lupą :)


Z krainy chichów - Fizjologicznie

Igi rzęzi, więc przypominam mu o odkaszlnięciu. Młody naturalnie się nie zgadza (szok, hehe), po czym tłumaczy:
- Nie chcę kaszleć, bo jak łykam wodę z buzi to kaszel jest dobry.

***

Igul znalazł gdzieś patyczek do uszu. 
- Ja mam w uchu farbkę, wiesz? Teraz będę malował to - wskazuje na watę na patyczku i zaczyna pracowicie wiercić w okolicy ucha.
- O, a jakiego koloru masz tę farbkę w uchu? - pytam.
- Chyba różowego. O, pomalowałem.

***
I nie fizjologicznie też będzie :-)

Wracam do domu. Dzieciaki szaleją z ciastoliną zrobioną przez Anię, ale Igi odrywa się od zajęcia, by powitać mnie okrzykiem:
- Cześć tato!!!
- Wydaje mi się, że jestem twoją mamą - stwierdzam. 
Wywołuje to natychmiastową reakcję Hanki, która patrząc mi w oczy, rzuca:
- Mama!
Nie będę oposywać jednostronnej kłótni, jaką to stwierdzenie wywołało. 

15 czerwca 2013

Z krainy chichów - Tough Love i rodzinnie

Hankowa drzemka przedłuża się, przygotowania do wycieczki w toku. Młoda śpi jak zabita, mimo otwartych drzwi i rwetesu, gdyź wszycsy wołają ją po imieniu. Ignaś na ochotnika pędzi do pokoju, by ją obudzić. Kładzie się obok niej, przytula, a z braku reakcji zaczyna Hanię brutalnie, jak to on, klepać po twarzy.
Ania: Ignaś, Hania tak nie lubi.
Igi oponuje: Ale ja go tylko kocham!

Igul siedzi na ubikacji, mocno skupiony i reacjonuje na żywo.
Z ubikacji: Pfff, pff.
Ignaś: O, dwa bąki, tata bąk i dzidziuś bąk.
Z ubikacji dobiega kolejny odgłos.
Ignaś: O, i mama bąk!

9 czerwca 2013

Ring, czyli zrzędliwe bo my mamy

Wszyscy się ostatnio namiętnie spotykają w realu, to i my nie możemy być gorsze. Wymyśliłyśmy sobie z Anjami spotkanie i pomysł zrealizowałyśmy. Po prostu. Okazuje się, że miesiąc wystarczy na przygotowania.
Już od tygodnia nasze domostwo ma na stanie aż szóstkę młodych. Cztery kociaki i dwójkę hałaśliwych nieodrostków - Hanuszkę i Igunia.
A tytułowy "ring" nie ma za wiele wspólnego z filmowym horrorem... No dobra, może odrobinkę. Bo dwa wyjce prześcigają się w konkurencji "kto zaskwierczy głośniej".
Hanka występuje częściej i na tym polu dystansuje zaskoczonego Mordoklejka, choć moim zdaniem jakościowo Igi jest nadal the best i od jego wrzasku bębenki w uszach napinają się błyskawicznie, grożąc pęknięciem. Hankowe popisy są dla mnie w porównaniu z tym prawie jak ćwierkanie ptaszków za oknem ;)
Ale skąd ten ring? Otóż odbywają się u nas regularne walki. Nie tylko na głosy, ale na pięści. Przepychanki, kopniaki (Igi), ciosy, plaskacze ugryzienia (znów Igi), zabieranie sobie wszystkiego - to w tej chwili nasz chleb codzienny. Biedna Hanka, dużo młodsza, ma małe szanse.
A my, w ciągłym pogotowiu, rozdzielamy walczących, więc trudno nam się zrelaksować po przeprowadzce i życiowej zmianie.

Trzymajcie kciuki za to, żeby się nam nie pozabijali!

:-)