Wczorajszej nocy zrozumiałam, skąd mógł się wziąć pomysł trzymania Harry'ego Pottera w komórce pod schodami. Odkąd zaszliśmy w ciążę, zastanawialiśmy się, kiedy pożałujemy, że irytującego kota można wystawić za okno, a dziecka się nie powinno...
A było to tak: Igi ma wstrętny kaszel, dopadła go też gorączka, w związku z czym mamy wolne z przedszkola i jesteśmy blisko całą dobę.
No i ta noc... Ja wszystko rozumiem, bóle, rozterki wieku dziecięcego, pragnienie, pragnienie bliskości, podwyższona temperatura... No jasne. Ale ilość żądań higieniczno-konsumpcyjnych mnie najzwyczajniej przerosła. Było zatem:
- mamo cem mleka (podziałki brak, ale duuużo, believe me)
- mamo cem wody (w sumie półtorej szklanki po kilka łyków naraz)
- mamo cem helbatki (haha, jasne, już siebie widzę, parzącą rozgrzewający napój w ciemnościach nocy, wychładzającą go i podającą dziecięciu!)
- mamo, weź mnie za lękę (ze sto razy, mniej więcej)
- mamo pytul mnie
- mamo pyklyj mnie kołdlą
- mamo cem siusiu
- mamo odwlóć do mnie (gdy próbowałam położyć się na, Ignasia zdaniem, nieodpowiednim boku)
A na dobicie zostawił mi najlepszy tekst, wypowiedziany o 4 rano, czyli:
- mamo, skończyłem spać! (skutecznie mu to wyperswadowałam i spał gad do 9, uff)
Wszystkie te prośbo-żądania, wypowiadane z ogromną częstotliwością, tonem najróżniejszym, od miłego, poprzez jękliwy, na wyciu z wiciem kończąc, doprowadziły mnie na skraj rozpaczy. Już z początku tej nocy czułam się jak zombie, wyrywana co kilka minut ze snu przez kolejne pomysły Ignasia. Ulubiona kombinacja, wycie z wiciem, załączona na dobicie mnie, spowodowała ponure myśli o tym, że nie mamy komórki pod schodami. Nie mamy nawet wolnej szuflady. I jakkolwiek wyrafinowane torturowanie mnie do ludzkich zachowań nie należy, to jeśli wystawię dwulatka z zapaleniem oskrzeli na mróz, sąd nie będzie mi przychylny.
Rankiem, walcząc z opadającymi powiekami i narastającą irytacją, przeprowadziłam pogadankę z Dziedzicem.
Dziś w nocy Igul obudził mnie dwa razy.
Ze snu wyrwał mnie dwukrotnie cichuteńki szept, gdy Igi, siedząc, delikatnie dotykał mnie dłonią i mantrował "mamo, poplosę wody".
W obu przypadkach budziłam się z wolna, nie wiedząc, gdzie jestem, co się dzieje oraz czy nadal śnię. Tak bardzo przyzwyczaiłam się do wysokich, jazgotliwych dźwięków, połączonych np. z wymownym kuksańcem w oko.
Dwa dni temu wolałam koty. Nawet małe, w przytłaczającej ilości i mylące kapcie z kuwetą.
Teraz wróciłam już do siebie :-)