Wspominałam już chyba niejednokrotnie, że nawet najnormalniejsze rzeczy u nas jakimś cudem zawsze otoczone są woalem absurdu.
Dziś rano oznajmiłam Wieśkowi, że mam urodziny, więc pół dnia toczył ze mną boje. Bo jego zdaniem nie mam. Bo jak ja mam, to on też, a ja mówię, że on nie ma. Zdawało mi się, że wszystkie telefony, które dziś odbierałam były dla niego nieco przekonywujące, ale szybko zmieniłam zdanie.
Oto bowiem przybył pan domu i szybko zawinął kitę do "supermarketu" po mleko do mojej latte. Przyszedł, pochłonął obiad i zaczął ryć w jednej z szafek. W końcu zapytał, gdzie trzymam świeczki urodzinowe. Więc mu powiedziałam i spytałam mimochodem, czy mi w takim razie jakiś torcik skombinował. Okazało się, że wioskowa kawiarnia była dziś otwarta po raz pierwszy po długiej przerwie i nie było nic słodkiego, za to w "markecie" nabył płaskie półfrancuskie ciacho z musem jabłkowym i lukrem, takie na metalowej tacce i zafoliowane. Sam szyk, smak i styl - najbliższy subsytut tortu.
Omówilismy zatem szybko kwestię trudów życia na wsi oraz tego, że akutalnie od słodyczy mnie odrzuca (TK stwierdził, że rzeczywiście, zamyślił się na chwilę nad czipsami bekonowymi, ale w końcu kupił jednak ten placek). Wspólnymi siłami wetknęliśmy z Igi jedną mikroświecę w urodzinowy placek. Zapaliłam świeczkę i zamyśliłam się nad życzeniem.
Już, już zbieram się do zdmuchnięcia płomienia, gdy świeczka gaśnie. Oczywiście Igi nie wytrzymał napięcia i zdmuchnął moją świeczkę sam. Nie wiem, jak to wygląda od strony prawnej. Życzenie się liczy, czy nie? Czy to, że zapaliłam ja ponownie, moja Druga Połowa przytrzymywała wierzgającego Ignasia i zasłaniała mu paszczę ręką i udało mi się ją dzięki temu samodzielnie zgasić - czy to sprawiło, że życzenie się spełni?
Ponieważ prezent dostałam już wczoraj, Tato Kwiatowy zabłysnął inwencją i rzucił z łobuzerskim błyskiem w oku:
- Jak chcesz, to zrobię ci dzisiaj masaż. I to bez żadnych zobowiązań!
Dowiedziałam się, że "bez zobowiązań" to po prostu zupełnie bezinteresownie, więc fajnie, prawda? Lubię prezenty, za które nie trzeba się odwdzięczać. Podobno dawniej wszystkie takie były.
Kiedy my ucinaliśmy sobie pogawędkę na temat wielkoduszności mojego życiowego partnera i ojca mojego dziecka, Igi szalał ze świeczkami, dźgając nimi urodzinowy placek. Potem zaskwierczało, bo przypalił sobie włosy, co TK skwitował krótko:
- Popatrz, prawie miałaś urodzinową pochodnię.
Na koniec załączam filmy - na pierwszym Igi śpiewa mi sto lat (wycięłam jedynie fragment, w którym zaczął śpiewać o kupie) i daje prezent (po fakcie moge napisać - dostałam go na pół godziny). Statystą jest bałagan w domu, w szczególności brudne naczynia.
A na tym Igi zdradza mój wiek :)