17 października 2013

Blisko, coraz bliżej...

Rodzicielstwo bliskości jest ważnym elementem mojego życia. Jest moim zdaniem najlepszą odpowiedzią na tak zwany "zimy WYchów", którą mógł dać świat. Bo ja ten termin wolę rozumieć jako puszczanie dzieciarni po domu i dworze bez skarpetek i zbędnych warstw na grzbiecie. Pomysł, że relacje rodzic - dziecko to nieustanna walka, która ma pokazać, kto jest górą, smuci mnie. 

Smuci mnie, gdy ktoś chce mnie przekonać, że moje dziecko ma złe zamiary, że chce mnie zmanipulować. I że robi to już będąc w brzuchu, a po wyjściu z niego swoimi mackami próbuje zawłaszczyć wszystko, co znajdzie wokół, a przede wszystkim próbuje "rządzić" rodzicem. A rodzic musi się "bronić". 

Ta teoria jest krzywdząca i przysłania nam, rodzicom, prawdziwe potrzeby dziecka. Każe "uczyć" i "przyzwyczajać", zamiast "być z" i najzwyczajniej "kochać" oraz "rozumieć". Zabija w nas instynkt słuchania dziecka i odpowiadania na potrzeby, których samo jeszcze nie potrafi zaspokoić. 

Rodzicielstwo bliskości to dla mnie zbiór propozycji, w których przebieram sobie i wybieram to, co mi odpowiada. Dużo myślę, analizuję, wczuwam się w siebie, aż w końcu znajduję to, co odpowiada mnie i Ignasiowi. Mam na koncie kilka sukcesów oraz kilka spektakularnych porażek. Ale jedno mogę napisać z wszelką pewnością - to dla mnie nie moda, za którą ślepo podążam. To wór pomysłów i narzędzi, które pomagają mi, gdy moje kompetencje bywają podważane. Stamtąd czerpałam siłę, szczególnie jako świeżo upieczona, niepewna siebie mama.

Rodzicielstwo bliskości pozwala widzieć swoje dziecko jako człowieka, godną szacunku, małą osobę, a nie przeciwnika. Osobę, która wiele rozumie, której umiejętności są bacznie obserwowane. Zgadzam się z Anią JM, która zwraca uwagę, że to trudniejsza droga, droga bez wyręczania (chyba, że trzeba), bez tresury. To wymagające podejście, które zakłada bycie z dzieckiem, dobrą komunikację i mądre wspieranie jego rozwoju, bycie "przewodnikiem". Nie ma tu miejsca na porównywanie, ocenianie, przyspieszanie rozwoju na siłę, to podejście w założeniu bezprzemocowe.

Moim zdaniem RB nie ma nic wspólnego z widmem bezstresowości. Bo z zarzutem, że RB = wychowanie potwora w cieplarnianych warunkach chyba spotykają się wszyscy, którzy otarli się choć o ten termin. Wychowanie bezstresowe to coś, czego wszscy się boją, a nikt do końca nie wie, co to jest. Życie bez stresu jest chyba utopią, a poza tym to żadne wychowanie nie jest. Raczej brak wychowania, gdy rodzice puszczają dziecko samopas w imię własnej wygody, lenistwa, strchu przed konfrontacją itp.

Rodzicielstwo bliskości nauczyło mnie o dziwo, że mam zadbać przede wszystkim o swoje potrzeby. Że mam robić to, czego chcę. Że jak najbardziej ustalam zasady, choć słucham, oczywiście, dziecka (chyba że tego absolutnie nie dopuszczam, np. zabawy ostrym nożem, gryzienia lub wtykania paluchów w kontakt). Że znam swoje dziecko lepiej, niż inni. Nauczyło mnie większej łagodności i trochę wypolerowało mi ostre brzegi. Dało mi siłę przebicia. I pretekst do przemyśleń oraz inne stanowisko, bo komentarze na temat "zimnego chowu" mamy często w pakiecie wraz z poprzednim pokoleniem.


16 października 2013

Przyznała się, że jest ślimakiem

W ramach przeżywania narodzin Syna, myślałam sobie, co zmieniło posiadanie na stanie tego egzotycznego stworzonka. Wyszło, że macierzyństwo dało mi:

  • Wiecznie brudne ubrania. Początkowo z tym walczyłam, zmieniałam. Ale że pranie samo się nie robi, a kolejna bluzka i tak zostanie upaćkana w 5 sekund, podjęłam świadomą decyzję o tym, by zdziadzieć. I jeśli można, trwam w tym samym ciuchu aż do wieczora.
  • Poczucie, że nigdy nie jestem sama. Nawet w łazience zawsze mam asystę, w łóżku zawsze pamiętam o tym, gdy w oku znajdzie mi się malutki łokieć.
  • Przepustkę na bycie sobą pod pretekstem włóczenia się z dzieckiem. Bo ja tak naprawdę mam temperament ślimaka i kiedy Igi zastyga nad milionowym listkiem, kamykiem, sprawdza kruchość lodu w kałużach i robi setki innych istotnych czynności, ja mu w głębi duszy przyklaskuję. Bo sama wiele fajnych kamyków wypatruję jeszcze przed nim ;)
  • Kompana do wspólnych posiłków. Jako że Kwiatowy Tato celebrować żarła nie lubi i woli pochłonąć kanapkę nad zlewem, tym bardziej doceniam obecność Ignasia i jego szczere wysiłki, by przy stole siedzieć jak najdłużej. Szczególnie gdy był mniejszy, z upodobaniem robił sobie jedzeniowe maseczki, taplał się w piciu, rozcierał, babrał, gmerał. A ja obok, wreszcie z sensownym towarzystwem, a nie kotem!
  • Instynkt. Świadomość, że gdyby kierowca, który zajechał mi drogę, poganiał mnie długimi albo warcząc na mnie silnikiem i zbliżając sie niebezpiecznie do mojego auta, gdy jadę przepisowo (czytaj: za wolno) i w jakikolwiek inny sposób naraził nas na wypadek, miał okazję spotkać się ze mną poza samochodami, dostałby fangę w nos. Moja tolerancja dla brawury na drodze spadła poniżej zera, odkąd wożę cenny, choć wrzaskliwy ładunek na tylnym siedzeniu. To nawet nie jest brak tolerancji, to zwierzęca wściekłość i agresja!
  • Towarzysza do żartów fekalnych. Mogę udawać, że ja w tym procederze uczestniczę tylko dlatego, że Igi ma taką fazę. Ale prawda jest taka, że za każdym razem, gdy Wieś wspomina o kupie przy jedzeniu, to ja myślę tęsknie o mojej przyjaciółce z Syberii, z którą znalazłam wspólny język między innymi i w tym kontrowersyjnym temacie.
  • Brudne okulary. Dzień w dzień, średnio co godzinę czyszczę szkła, zapaćkane wiecznie brudnymi palutkami. Jestem jak człowiek uzależniony. Towar mam w strategicznych miejscach, zawsze potrafię go zlokalizować i nie mogę się bez niego obejść. Naprawdę oszalałabym bez ściereczek do okularów :)
  • Twarz au naturel. Bo rano wolę dospać, a wieczorem padam na ryj. A nakładanie pudru i tuszu oraz - co gorsza - zmywanie to cenne minuty. 
  • Alergię na pleśnie (dzięki, Igi), ale ta na szczęście po 3 latach minęła, zawroty głowy na samą myśl o huśtaniu, bujaniu i takich tam. Regularną chorobę lokomocyjną mi sprzedał! Mnie, która na łódkach zasypiała z łagodnym uśmiechem szczęścia niezależnie od ilości spożytego alkoholu! Oh, come on!
  • Pretekst do pisania :)
Ten sam temat - u Ani JM, poczytajcie :)

15 października 2013

Za co kocham Islandię?

Wylazłam właśnie przed dom, pogasiwszy uprzednio światła. Wiedziałam! Tuż nad domem rozgrywa się przedstawienie pod tytułem "Zorza polarna" i ogromna, zielona firanka połyskuje, miga i faluje kojąco. Trudno nie kochać tu zim, gdy co chwilę człwoiek może coś tak wspaniałego przez okno sypialni oglądać albo gdy wypuści się z kotem na spacer. (Muszę nawiasem dodać, że sama nie wiem, jaka jest obecnie pora roku. Igi ma już w użyciu kombinezon i kozaki, ale dziś na przykład cały dzień miałam otwarte drzwi do ogrodu, a po Wiesia jechałam jeno w koszulce.)

To szybkie podsumowanko - za co kocham Wyspę:

  • za zorze
  • za niezmierzone przestrzenie
  • za wulkany, bo koło jednego czynnego przejeżdżałam zawsze w drodze do sklepu i bardzo to lubiłam
  • za trzęsienia ziemi (dobra, to pierwsze było niesamowite, 6,3 i scena jak z "Szóstego zmysłu", bo nagle wszystkie szafki w kuchni sie otworzyły, ale poza tym trzęsie nami nieustannie i jest to powód do wymiany zdań na FB - czuliście? my też...)
  • za wodę - czystą, lodowatą, pyszną, prosto z kranu
  • za powietrze - Europa mi śmierdzi, gdy jestem na wakacjach
  • za sztormy i huragany
  • za lato polarne, kiedy słońce ledwo dotyka horyzontu
  • za brak drzew, bo już się przyzwyczaiłam do traw, kamieni i krzaczorów
  • za protestantyzm, który jest mi o wiele bliższy od katolicyzmu
  • za niezamknięte na klucz drzwi mojego domu i samochodu
  • za uśmiech pani w banku i w rejestracji szpitala
  • za to, że wszędzie i za wszystko płaci się kartą, nawet panu zbierającemu na ulicy datki na szczytne cele
  • za mówienie na "ty"
  • za raczkującą przestepczość, vide "Wioskowe sklepiki"
  • za genialną opiekę nad dzieciarnią
  • za ciepłe domy z dużymi oknami i tanią energię
  • za to, że zima nigdy nie zaskakuje nikogo, nawet drogowców
  • za kolce w oponach, bo bez nich czasem byłoby ciężko
  • za iście południowy luz i olewacki stosunek dożycia tubylców, dzięki czemu i ja luzuję i olewam, a nie jest to zgodne z moim charakterem, więc ogromnie na tym korzystam
  • za urocze przekleństwa typu "Idź na północ i na dół", czyli do piekła; przeklina się po angielsku
  • za spędy owiec, o których TU i TU
  • za puste drogi
  • za fiordy
  • za to coś, co rozpaczliwie usiłuje naśladować wielkomiejskie korki uliczne w stolicy
  • za pyszny chleb
  • za populację o połowę mniej liczną, niż moje rodzinne miasto
  • za foki, lisy polarne, ostrygojady, wieloryby, delfiny, bekasy i dywan z królików w jednym z laso-parków stołecznych
  • za baseny cieplicowe w każdej zabitej dechami dziurze
  • za gorące źródła
  • za wodę pachnącą siarą
  • za KRAJOBRAZY i te oszałamiające kolory
  • za pola lawy
  • za 20kg grzybów w 40 minut
  • za jagody, macierzankę i milion innych dóbr, których rozpoznać nawet nie umiem, ale kiedyś się nauczę
  • za rewelacyjne prowadzenie ciąż i opiekę okołoporodową
  • za muzę i bary
  • za elfy
  • za wełnę i swetry
  • za zgniłego rekina, no niech będzie
  • za życzliwych pracodawców
  • za sporty ekstremalne, do których się kompletnie nie nadaję, ale miło jest mieć możliwość wyboru :)
  • za ryby
  • za przezroczyste, lazurowe jeziora i mlecznobiałe rzeki
  • za brak komarów i żałośnie małe pająki, a o ile nie ma koni - za brak much
  • za fajne, włochate, przyjazne konie
  • za owce uciekające spod kół samochodu zabawnym truchtem
  • za akceptację dzieci i wszystkiego, co ich dotyczy
  • za to, że tubylcy sa jednym z najszczęśliwszych narodów na świecie
  • za lodowce i laguny lodowcowe
  • za mroźny ocean
  • za pyszną i tanią kawę, w pracy, w sklepie, w kawiarni, na stacji benzynowej, w mieście i na zadupiu (i świeżą, bo palarnie tutejsze)
  • za zwierzaki hodowane na dworze (nie dziękuję za świnie i kury, bo one są w zamknięciu)
  • za asertywność autochtonów i ich szczery rasizm (bo wolę to niż obłudę)
  • za Wielkiego Brata, czyli załatwianie wszystkiego przez systemy komputerowe i za pomocą tutejszego numeru pesel
  • za Gay Pride każdego roku, za legalne małżeństwa gejowskie
  • za wielodzietność, bo fajnie się na to patrzy (4, 5 dzieci? norma!)
  • za rodziny patchworkowe, które w większości funkcjonują zaskakująco dobrze
  • za to, że jak się człowiek uzbroi w polar, goretex, thinsulate, wełnę, skórę - to można ją kochać cąły rok
  • za to, że najbardziej urokliwe domki w słodkich wioseczkach czy stolicy to te, które są obite blachą falistą
  • za żałosną, ale praktyczną architekturę
  • za internet w światłowodzie (o który teraz wznosimy modły, bo za nim tęsknimy)
Jestem ciekawa, czy lista minusów byłaby równie długa :)
Ale nie będę sie nad tym zastanawiać, zorza czeka.

14 października 2013

Urodzinowo, czyli o utrzymywaniu przy życiu

Urodziny własnego dziecka skłaniają do wielu refleksji. 3 lata! I przeżył! Niesamowite, chciałoby się rzec. Może byłoby łatwiej, gdybyśmy mieli jakąkolwiek styczność z dziećmi, ale niestety. Igi był naszym osobistym królikiem doświadczalnym. Trzeba mu oddać, że jego wola przetrwania głupoty rodziców jest ogromna.


  • Pamiętam ten dzień, gdy wiotki jeszcze Igi trzymany był przez tatę swego na rękach. I świat miał przez okno oglądać. Wtem - łups - łepetynka osunęła się i Igi zaliczył pierwszego guza na czole. Parapet nie był drewniany, niestety.
  • A kiedyś zeskakiwałam z Młodym z niewyskoiego murka i wsadziłam mu kciuk w oko. Chodził ze śliwą i podeszłą krwą gałką oczną i wyglądał jak Rocky. 
  • Innym razem Kwiatowy Tato wiózł swe dziecię wózkiem (było to w Polsce, bo my raczej bezwózkowi) i ugiął się. A jak wiadomo, uginać się nie należy. Bo Igi chciał w tym wózku stać, jednak było to w górzystym terenie, a na dróżce pełno kamieni. I oczywiście Młody pierwszy i ostatni raz z wózka wypadł, przydzwaniając głowiną w kamień. Kwiatowy Tatul starym zwyczajem zwalił wszystko na mnie (choć byłam paręset metrów dalej, on jednak widział jakiś związek mojej osoby z całym zajściem).
  • Kiedyś spaliłam się ze wstydu (pomogło mi, jak inną mamę złapałam później na tym samym), a mianowicie na basenie trzymałam Ignasia przed sobą i wdałam się w rozmowę z jakimś rodzicem innego dziecka. I... dobrze, że złożyło się, jak się złożyło, bo tenże rodzic powiedział mi, że właśnie podtapiam swoje dziecko.
  • Kwiatowy Tato razu pewnego zatrzasnął drzwi nowego auta. Dowiedział sie tym samym, że bywa, iż auto to blokuje się w takich wypadkach. I tak został odcięty od kluczyków i swojego syna. Który czasem odblokowuje drzwi, ale w tamtym momencie wył tak mocno, że nie można było się z nim skomunikować. Wypadek ten zdarzył się pod przedszkolem, zimą, ponad 20km od domu. Jedynym wyjściem było zadzwonić po mnie i czekać, aż przyjadę z kluczami zapasowymi. 
  • Nie był to pierwszy raz, gdy zdarzył sie taki wypadek. Gdy Igi był młodszy, zwykł wyć z okazji wyjazdu w kierunku przedszkola. Ponieważ kluczyki miały właściwości kojące, zrobiłam jedną z głupszych rzeczy w świecie. Dałam je Igiemu, zapiętemu już w foteliku i podbiegłam do domu sprawdzić coś ważnego. Kiedy wróciłam, zorientowałam się, że Ignaś nacisnął nieodpowiedni guzik i osobiście zablokował wszystkie drzwi. I tu dziękuję losowi, że nigdy nie zamykam domu, bo po kilku sekundach otumanienia i paniki mogłam pójść po klucz zapasowy.
Rodzicielstwo - not for everyone




13 października 2013

Z krainy chichów



Ignacy codziennie chodzi do przedszkola z mikserem. Codziennie zabiera go do samochodu. Po przedszkolu leci do auta, mikser ukochać oczywiście. Obecność (lub jej brak) taty w domu staje się w tym momencie sprawą drugorzędną. W domu Igi najczęściej miksuje podłogę. Ma wiertełka, wtyka se mikser do kontaktu i łupie. Bo to działający, tylko że niemal spalony. Dostałam nowy, to stary oddałam jego wiernemu fanowi.

Gotuję, więc nie widzę, co robi Igi. Nagle słyszę jakiś ruch za plecami, po czym Igi rzuca w przestrzeń:
- Bozia mnie opuściła!
Odwracam się i co widzą moje oczy? Łagodnie uśmiechniętego Ignasia leżącego na stoliku do kawy :-)

Cudna pogoda, siedzimy w ogrodzie. Igi hasa wśród wysokich traw. W pewnym momencie kuca, po czym wykrzykuje:
- Znalazłem moją piłkę!
- Super! Tak długo jej szukaliśmy - stwierdza jego Tato.
- Jeśli przez "szukaliśmy" rozumiesz to, że ja ciągle pytałam, gdzie jest piłka, a ty odpowiadałeś "nie wiem", to masz rację.

O potędze skojarzeń

Czytam Ignasiowi wiersze, na obrazku piekarnik, a w nim pizza.
- A co jest w piekarniku? - pytam Zdziśka.
- Ciasto! - nie waha się Igi.
- Albo... - zawieszam głos.
Igi patrzy na mnie pytająco.
- albo... Pi... - podpowiadam.
- ...Wo. Pi-wo.

Czy już mam się martwić?

Kwiatowy Tato czyta Ignasiowi książkę w salonie.
 - " Szast, prast, bum" - wygłasza lektor.
Rozlega się cmoknięcie i chichot.
- Fuj! - stwierdza moja druga połowa. - Rodziców nie całuje się z języczkiem.

Deszcz. Jedziemy samochodem do przedszkola. Włączam wycieraczki.
- Czy te zahacze ścierają deszcz? - pyta ciekawsko Ignaś.

Tato czyta Ignasiowi "Drzewo kawek". Ignasia porusza informacja o śmierci taty dziewczynki.
- Jak ty umalłeś - zwraca się do swego taty - to będzie smutne.
- A co to znaczy, że ktoś umarł? - pytam Ignasia, gdy ten przekazuje i mnie wiadomość o śmierci w książce.
- Bo ten tata pewnie zjadł bardzo dużo rzeczów. Pewnie czerwonych.

Faceci fikają. Tatul podrzuca swego syna dość obcesowo podciągając go za nogi. Następuje chwila przerwy.
- No chwytaj mnie za te... Nogawytki! - niecierpliwi się Ignaś
Fikają więc dalej. Następuje brutalne potrząsanie Ignasiem, który, chichocząc, z trudem oponuje:
- Bo spadnie mi głowa i noga i plecy i oczy!!

O niezamierzonej degradacji

Igi: Hej tatko, hej mamko!

* Na zdjęciu wybieg Ignasia (przydomowy)

12 października 2013

Inny jest ten kraj - wioskowe "sklepiki"

Gdy założyłam bloga, zamierzałam pisać o Ignasiu, a czytali to członkowie rodziny i przyjaciele. Od pewnego jednak czasu nosiłam sie z zamiarem rozpoczęcia opisywania życia na Lodowej Wyspie. Widzianego naszymi oczami. Bo jasną sprawą jest, że to, co dla nas jest wyjątkowe, wcale nie musi takie być dla osoby urodzonej tutaj. Zaczynam zatem nową serię postów, w której opisywała będę "smaczki" wyspiarskiego życia.

Na początek rzecz wyjątkowa - wioskowe sklepiki. Coś dość niepojętego dla przeciętnego Europejczyka. Bo nam sklep kojarzy się z wydzielonym miejscem i... sprzedawcą. A tego ostatniego w tych sklepikach NIE MA. Sklepiki prowadzone są przy firmach, które wystawiają swoje towary na sprzedaż dla mieszkańców wiosek i przejezdnych. Jest to wyjście dla "leniwych", którym nie chce się nieustannie odrywać od pracy, by sprzedać woreczek pomidorów sąsiadom, ułatwia także handel w weekend, gdy wszystkie firmy i firemki są pozamykane.
  • Ceny wykaligrafowane są na kartonach, wydrukowane lub nabazgrane ołówkiem na kartce zeszytowej. 
  • Sklepiki to wiaty przy firmach, fą-fą budki, a czasem po prostu trzeba wejść do firmy i wziąć towar z półeczki.
  • Nieodzownym wyposażeniem sklepiku jest pojemnik na pieniądze. Czy jest to skrzynka, czy plastikowa foremka na pomidory - to nie ma znaczenia. Stamtąd bierze się sobie resztę, chyba że mamy do czynienia ze skarbonką. 
  • Tak sprzedawane są najczęściej warzywa i owoce przy szklarniach. W zależności od firmy, warzywa sprzedawane są na sztuki, w zważone i zapakowane lub kupującym zostawiona jest waga, której muszą użyć, a potem zapłacić za odpowiednią ilość powiedzmy pomidorów.
Tu "stylowo" możemy kupić pomidory i ogórki drugiej klasy. Oczywiście jest o wiele taniej, niż w sklepach:


Tu, jak widać ;-) kupuje się jajka. Te pierwszej klasy są ogromne i często mają dwa żółtka. Lekko popękane lub mniejsze sprzedawane są znacznie taniej jako II klasa. Kiedyś, gdy drzwi były zamknięte, wystarczyło podejść do domu właściciela i poprosic o sprzedanie kopy jaj, teraz bywa, że pan się trochę burzy i każe się odwalić i przyjść w godzinach pracy ;-)



Tu można wpaść po ziemniaki, truskawki, zdarza się też rzepa i buraki:

Pomidorka? Mąkę? Papryczkę chilli? Wchodzimy i kupujemy. A jesli mamy dużo szczęścia, okaże się, że było dużo truskawek III klasy i panie usmażyły dżem.



















                                                                                                                                           




Niestety cywilizacja wdziera się w ten sielankowy krajobraz wiejski. Imigranci (i sądzę, że pijani lub nieuczciwi turyści też) nauczyli już niektórych tubylców, że zaufanie nie popłaca. Ten sklepik został zbudowany przez Helgę na miejscu poprzedniego - zwykłej wiatki. Nie dość, że jest całkiem osłonięty od wiatru i wyposażony w chłodziarkę, to jeszcze... ma kamerę. I ostrzeżenie o monitorowaniu przyklejone do szyby. Nie dziwię się Heldze, bo pamiętam, jak kilka laty temu opowiadała mi o jednym z weekendów, kiedy to zostawiła dom i firmę, by pojechać z rodziną na krótkie wakacje. Gdy wróciła w niedzielę rano, o kilka godzin wcześniej, niż planowała i weszła do swojej szklarni, ze zdziwieniem zauważyła mnóstwo ludzi zbierających sobie pomidory z krzaków. I nie byli to jej pracownicy.
Rozwiązanie tej zagadki? 
Jej pracownicy zaprosili krewnych i znajomych królika, bo sobie wzięli trochę pomidorów. Prawdopodobnie "wymienili się" z nimi na zasadzie - weż sobie pomidory, a w zamian wynieś dla mnie ze swojej firmy paprykę lub pieczarki.W zeszłym roku wioska huczała, bo jeden z przybyszów wjechał autem na pole kapusty, by sobie nakraść świeżutkich główek. Auto ugrzęzło mu w błocie i wszystko się wydało.

Gdy ktoś mnie pyta, czy wstydzę się swego pochodzenia, nie do końca wiem, co odpowiedzieć... Patriotyzm i duma narodowa za granicą nabierają nowego wymiaru.

PS. Nie jestem w stanie sformatowac tekstu ani wyrównać zdjęć! Wybaczcie niechlujny wygląd posta, ale jeszcze chwila walki, a stracę komputer, a zyskam malowniczą dziurę w ścianie.

11 października 2013

Pewnej pięknej soboty...

Jesień pełną parą - jak wygląda u nas teraz? Zobaczcie!
(A jeśli ktoś chce, niech porówna sobie z zeszłym rokiem KLIK - warto, bo w tym roku jeszcze zórz polarnych nie fociliśmy)



Ponieważ ranek był wczesny, rośliny zrobiły się kolczaste:




10 października 2013

Badziewne dekoracje

Urodziny Ignasia zaplanowane są na weekend, ale i tak chcieliśmy uczcić ten dzień w gronie rodzinnym. Zmieniłam więc zdanie (na początku miało nie być dekoracji) i zrobiłam je na szybko przed powrotem Ignasia z przedszkola. 
Wyszło dość żałośnie, a właściwie wręcz komicznie, ale Ignaś docenił, a w progu nawet lekko się zapowietrzył. 
Ponieważ mieszkamy na zadupiu, nie możemy tak nagle robić zakupów. Zakupy są co tydzień lub dwa, bo do sklepu mamy kilkadziesiąt kilometrów. Musiałam korzystać z tego, co miałam pod ręką. Sąsiedzi wytknęli mi dobrotliwie, że zapomniałam użyć papieru toaletowego. Ale papierem toaletowym to dekorują mieszkania koty (i dzieci). Ja postawiłam sobie poprzeczkę wyżej ;)

Ale naprawdę niewiele wyżej - oto żenada numer jeden - "piękny" proporczyk z... papieru do pieczenia: 

9 października 2013

3 lata temu (3) Wielki Finał, czyli jak omal nie utopiłam się w wannie

(Uwaga, będzie nieco biologicznie)
3 lata temu czwartą noc spędzałam nie w domu, a w szpitalu. Położyliśmy się spać po 2. Nabuzowana adrenaliną, nie mogłam zasnąć. Kwiatowy Tato nie doznaje zbyt wielu rozterek, szczególnie, gdy pod ręką jest łóżko. Zresztą, czasem i łóżko jest mu niepotrzebne do szczęścia - kiedyś zasnął w jacuzzi, w biały dzień i to podczas rozmowy ze mną ;-) Jego zdolności pod tym względem są wręcz legendarne.

3 lata temu (2)

3 lata temu, a było to w piątek, miałam za sobą 3 dni wypełnione skurczami i 3 nieprzespane, bo jeszcze bardziej pokurczone noce. W piątek wieczorem zdecydowałam się zadzwonić drugi raz na porodówkę, gdzie położna zaproponowała mi, że jeśli mam ochotę, mogę wpaść do szpitala, skoro już 3 dni się bujam.
To pojechaliśmy. 4 cm rozwarcia. Babka spytała, co wolę - zostać w szpitalu, czy wrócić do domu. Zdecydowaliśmy się zostać (teraz podjęłabym inną decyzję). 

Tegoż wieczoru miała przylecieć moja Mama, więc trochę jej żałowałam, bo wiedziałam, że nie miała ochoty na porodowe przyjemności, a wszystko wskazywało na to,że jednak będzie zmuszona uczestniczyć w wyduszaniu wnuka.