Tak się ostatnio złożyło, że oboje z Tatą Kwiatka padliśmy złożeni błyskawicznym gryspkiem. Cała choroba zajęła raptem 3 dni, ale jej intensywność była wykańczająca. Mogłam spodziewać się najścia wirusa, ponieważ na kilka dni przed chorobą opuściły mnie siły i spędzałam popołudnia z mym dziecięciem w wyjątkowo spokojny sposób. Zaszywałam się w zaciszu przyciemnionej roletą sypialni i w blasku lampki nocnej podczytywałam książki, ciesząc się, że tylko ciało nawala, za to mózg jeszcze jako tako funkcjonuje.
Dziecię, puszczone samopas, znajdowało sobie zajęcia samo i samo organizowało sobie wieczory. Gdy dobiegał mnie jego perlisty śmiech, z radością przewracałam kolejne stronice przy tak miłym akompaniamencie.
Z okazji mojego wypełznięcia z nory na czas mycia "zęb" okazywało się, że przyczyną tej radości było na przykład nowatoskie użycie przyborów do gotowania z Ignaśkowej kuchenki, gdy Młody między innymi zebrał i odkręcił słoiki z suchymi dobrami spożywczymi do gotowania i usłał nimi całe mieszkanie oprócz sypialni. Bez wojny jednak zaopatrzył się w odkurzacz i wciągnął ryż poprzetykany soczewicą i ciecierzycą, pokrywający fotele, sofę i całą podłogę kuchni i salonu.
Gdy innego dnia dziecię moje podobnie zanosiło się radosnym rechocikiem przez pół godziny, poczekałam na rozwój wydarzeń w myśl zasady "Śmieje się, to żyje". Po krótkim czasie pogodny śmiech stał się wyraźniejszy i głośniejszy, chwilę później oczom moim, zerkającym przez otwarte drzwi sypialni ukazał się wypięty kuperek Ignasia, który z trudem (śmiech) dreptał do tyłu i znaczył swoją trasę wodą wykapywaną z butelki z dzióbkiem, w którą ze swym tatą zaopatrzyli się z okazji dalekiego spaceru. Igi rozlał pół litra płynu, ale nawet w miarę rozsądnie po sobie posprzątał. Spoko, prawda?
Weekend był dla niego niesamowicie nudny. Wspaniała pogoda, a my trzęśliśmy się, opanowani dreszczami i leżeliśmy, postękując z powodu bólu mięśni, stawów, a nawet skóry.
Nasze znudzone dziecko nowym zwyczajem zorganizowało sobie zabawę przy komodzie z własnymi dobrami i przy szklanicy świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy, który został zrobiony przez jego tatę nadludzkim wysiłkiem. Sok wyciskała sokowirówka, nadludzkim wysiłkiem było za to zwleczenie się z barłogu i naciśnięcie guzika maszyny.
Nagle wczesnym południem poczułam się lepiej. Nie tylko wirus stracił swą moc, ale mieliśmy cel na popołudnie i wieczór. Wstałam i odnotowałam potworny bajzel. Zaordynowałam potomkowi (bez majtek, za to w body o minusowym stopniu czystości, lekko usmarkanemu i mocno wytatuowanemu czarnym pisakiem, z wielkimi wełnianymi skarpetami na stópkach, skorupką z soku na pyszczku i oczywiście nieumytymi zębami) posprzątanie po sobie i zatrzymałam się jedynie nad aqua doodle, które mnie zastanowiło.
- Czym to namalowałeś? - spytałam Ignasia, wskazując na paciaja wykonanego nie wodą, a żółtą cieczą.
- Sikami - stwierdził Ignaś pogodnie i bez zastanowienia.
Oględziny miejsca zbrodni wykazały, że malunek wykonano rozlanym sokiem pomarańczowym, przypominającym odcieniem wspomnianą urynę. Dziecię wycierało "rozsypany" sok i zbierało kredki, ukazując światu dwa dzieła napodłogowe (kredki olejne na kafelkach) i jedno nałóżkowe (kredki olejne na prześcieradle), posapując jednocześnie i oddychając przez usta. "Aha", myślałam "nam mija choroba, a ten zakatarzony." I rzeczywiście, gdy Ignaś przyczłapał do zaciemnonej sypialni, w mroku dojrzałam dorodnego gluta w jednej dziurce i wysłałam go do taty, by poprosił go o pomoc w wydmuchaniu nosa.
Chwilę później była u mnie moja Druga Połowa z kawałkiem papieru toaletowego. Zabarwionego na niebiesko.
- Zobacz, kredkę miał w nosie, wyciągnąłem mu.
Szybkie oględziny dziecięcego nosa wykazały, że nadal znajduje się w nim ciało obce o jaskrawoniebieskim zabarwieniu. Wielka kulka poddała się szybko moim palcom i wyskoczyła na światło dzienne w całej swojej okazałości. Była to jednak nie kredka, a ciastolina, której to Igi chojnie nawpychał sobie do nozdrza, a która traciła swoją zwartość przez wilgoć i temperaturę w Igulkowym nosie.
Szybkie oględziny za pomocą latarki wykazały kolejne jaskrawoniebieskie ciało obce zalegające głęboko w nosku Ignasia, wyszykowani więc zadzwoniliśmy pod dyżurny telefen przychodni i umówiliśmy się z lekarzem na szybką randkę.
Igi spokojnie przyjął zaglądanie do nosa wziernikiem. Darł się już i wierzgał jak to on na próby gmerania mu w nosku przyrządem do wyciagania ciał obcych. Trochę to trwało. Lekarz coś wyciągał, sprawdzał co zostało i grzebał dalej. Igi niczego nie ułatwiał. W końcu pan doktor zaprzestał bezcelowego grzebania i przytaszczył "odkurzacz" z silnikiem, ssawką i słojem na zaklinowane w ciele dobra i zaczął odkurzać nos drącego się wniebogłosy Ignasia, którego już nie dawałam rady unieruchomić sama. Po kilku utrudnionych seansach odkurzacz zassał coś więcej niż niebieskie smarki i naszym oczom ukazała się kolejna, wielka kulka ciastoliny.
Wniosek?
Igi skrupulatnie pragnął powiększyć sobie mózg lazurową substancją, względnie chciał nią wyścielić wnętrze jamy nosowej.
Wieczorem czekała nas jeszcze lepszy kabaret. Ale o tym później.
O jeny, pomysłowość dziecka nie ma granic.
OdpowiedzUsuńuuu, pomysły potomstwa!
OdpowiedzUsuńPięknie żeś to opisała. Chociaż sama historia... No wiadomo. Czekam na drugą część :)
OdpowiedzUsuńNie, no bomba! :D Ja ostatnio wyciągałam Kościakowi z nosa bułkę i wafle ryżowe ;)
OdpowiedzUsuńczym? :)
Usuńo jeee, aż się zaczęłam bać co młody robi jak my jeszcze śpimy :/
OdpowiedzUsuńNo - pięknie...Boję się drugiej części.
OdpowiedzUsuńMatko Kochana, takie Kwiatki to nie na moje niewyluzowane matczyne nerwy.
OdpowiedzUsuńo biedak! ja sobie za młodu wraziłam do nosa perłę z babcinego pierścionka. źle wspominam
OdpowiedzUsuńa Babcia chyba jeszcze gorzej, zgaduję ;)
UsuńIgnasiowa kreatywność nie zna granic!
OdpowiedzUsuń...a jak Waszą cierpliwość poszerzać musi... :)
Sikami :D :D :D ma poczucie humoru :D
OdpowiedzUsuń"śmieje się, to żyje", podoba mi się ta zasada ;)