29 stycznia 2014

Obrazy zimą malowane

Zima na teraz nie rozpieszcza. Innymi słowy, wcale jej nie ma. Nauczona doświadczeniem nie cieszę się, trzymając po cichu kciuki, że nie przypomni nam o sobie w kwietniu lub maju. Jako że zeszłe lato było najbardziej pochmurnym i zroszonym deszczami w ilości powyżej średniej, zimnu przez cały rok mówię stanowcze "nie". Wolę cieszyć się białą zimą w czasie, gdy każda szanująca się zima rzeczywiście wystepuje.

Ale pooglądajcie sobie, jak to wyglądało w obiektywie mojej komórki :)
Kościół w małym miasteczku nad skutą lodem rzeką





Miłego dnia!

28 stycznia 2014

Kiszone jąderko baranie czy zgniły rekinek? Czym chata bogata!

25 stycznia zaczął się sezon istnych pyszności i naszą wyspę ogarnęła chmura kontrowersyjnych zapachów. A wszystko przez facetów! Bo tego dnia świętowany jest Dzień Gospodarza (Bóndadagur), w którym zgodnie z tradycją żony i dziewczyny rozpieszczają swoich mężczyzn. Jak? Oczywiście tradycyjnie! Docierają do serc swych partnerów przez żołądki. Czasami zapraszają ich do restauracji, rzadziej dają kwiaty swoim Wikingom. To zupełna nowość, datowana na lata 90. ubiegłego stulecia.

Dzień ten rozpoczyna falę ciężkich aromatów w całym kraju, gdyż z jego nastaniem rozpoczyna się miesiąc Þorri, w czasie którego świętowane są obchody Þórrablót. Właściwie wszyscy rozpieszczają nie tylko mężczyzn, ale przede wszystkim swe kubki smakowe różnorodnymi szczątkami zwierzęcymi, a przypadkowi przechodnie (turyści oczywiście) padają trupem od zapachów. Jest bosko!

Teraz uraczę Was stosownym plakacikiem z chwytliwym przekazem.

Jeszcze jeden powód, by przyjechać na Islandię w styczniu - obleśne żarcie!


W tym miesiącu (nie będącym w zasadzie miesiącem, ale składającym się po prostu z drugiej połowy pierwszego miesiąca i pierwszej połowy drugiego miesiąca) coroczne wyszukane menu zakłada smakowanie, próbowanie i rozkoszowanie się następującymi delicjami:

  • harðfiskur - suszona ryba (może być z masłem. Polecam tutejsze masło. Ryba jest spoko, koty ją uwielbiają)
  • hangikjöt - wędzona, a potem ugotowana baranina, podana apetycznie z ziemniaczkami, zielonym groszkiem, czerwona kapuchą i białym sosem (brzmi niewinnie, ale przytłaczający swąd wędzonki wręcz przykleja się do ubrań)
  • hákarl - zgniły rekin (tak, pamiętam ten dzień, gdy szef nas tym poczęstował... Zjadłam. Jestem ciekawa świata. Przeżyłam, choć nie wiem jak. Zionęłam zgniłą rybą do końca dnia. Konsystencja sera pleśniowego. To dobry zwyczaj, zapijać tę pyszność alkoholem, szkoda, że nie było nam to dane ;) Do kupienia w supermarkecie.
  • lifrapylsa - wątrobianka
  • blóðmör  - krrrrrewka kaszanka 
  • hrútspungar - gotowane i peklowane jądra baranie 
  • selshreifar - focze płetwy marynowane w zalewie 
  • svið - przepołowiona, gotowana głowa barania (tak, z oczami i językiem gotowymi do zjedzenia przez smakoszy lub żartownisi, jak moja szefowa, która nabijała gałke oczną na widelec i zjadała, by bawić się kosztem nowych pracowników - kochana kobieta!)
  • sviðasulta - salceson z łba baraniego
Idea wywodzi się z czasów dawnych, czasów domów z łodzi i przewiewnych chatek torfowych, gdy głód, bieda i przeszywający ziąb zaglądał w oczy wszystkiemu, co tu żyło. Z szacunku dla jedzenia przykładową owieczkę wysysano do kości, z wełny dziergano swetry i koce, a i kości nie wyrzucano - stawały się zabawkami dziecięcymi, szczególnie żuchwa z zębami. Trzeba oddać brodatym Wikingom i ich silnym małżonkom, że byli kreatywni w wymyślaniu potraw. I zabawek.

Ważny składnik wielu dań - serwatka. Szczątki zwierzęce w niej zaprawiane są właśnie istotnym elementem wystawnych posiłków w tym miesiącu.

Przewidywane napoje to oczywiście słynny brennivín, wysokoprocentowe "palące wino", tudzież poetyczna "czarna śmierć" (ach, ta propaganda), ekstrakt słodowy zmieszany z napojem pomarańczowym i specjalnie z tej okazji warzone piwo Þorri. Oba alkoholowe płyny do nabycia wyłącznie w Vínbúðin, jedynej sieci rozprowadzającej procenty na Wyspie. 

Ma ktoś ochotę na film? Polecam, boki można zrywać (choć to wszystko prawda!)

Mniam, mniam! Ktoś reflektuje?

PS. Pierwszy raz piszę taki post, jestem ciekawa, czy dla Was jest to równie egzotyczne, jak dla mnie. Pisać więcej o takich smaczkach?

27 stycznia 2014

Bawimy się - pianka

Jest pewien blog, który śledzę w sumie od niedawna. Jest wspaniały! Zaczęło się od tego, że zupełnie zwariowałam na punkcie kuchni Emila - zobaczcie sami! Ktoś gdzieś ją podlinkował, no i tak właśnie wpadłam po uszy! Bo mimo wieku sama taką chciałabym mieć! (KLIK

Inspiracje przychodzą do mnie od Izabeli codziennie. Wszystkich, którzy szukają pomysłów zapraszam do odwiedzenia tego szalenie kreatywnego miejsca. 

Już jakiś czas temu kupiłam piankę do golenia, bo zamierzałam zrobić z Igim coś, co spodobało mi się w jednym z wpisów. Zabawa poszła w innym kierunku. Igi miał psikać pianką przy pomocy pistoletu do lukrowania ciast, co kompletnie nie przypadło mu do gustu. Jednocześnie jednak, jak być może wiecie, zapałał ogromną miłością do lukrowacza, nazwał go swoim aparatem, robił nim zdjęcia bez przerwy i woził ze soba do przedszkola i na wycieczki.

Pianka stała w tym czasie w kącie, zapomniana i niepotrzebna. Aż pewnego dnia spadł deszcz, marna namiastka światła dziennego sączyła się przez gruby kożuch chmur, Tato Kwiatka w ramach przygotowań do wyjścia na basen zaległ na kanapie i zachrapał uroczyście... a ja natrafiłam na ten wpis.

Szybko zabraliśmy się do dzieła - na pierwszy ogień poszła nasza ukochana, wielka szyba w salonie. Igi zapoznawał się z aksamitną fakturą pianki, radośnie mazał i smarował też ręce:


Szybko pozbył się części ubrania, bo nie chciał go brudzić. Z rozmachem wysmarował sobie gołe nogi z uwzględnieniem stóp. W czasie gdy ja produkowałam podstawę do piankowych ciasteczek, Igi dreptał, obserwował pojawiające się ślady oraz wsłuchiwał się w plaskający dźwięk opiankowanych stóp na podłodze.
Przygotowałam mu gotowe (chyba juz przeterminowane) lukry, trochę ozdób świątecznych do pierniczków i suche dobra natury - ziarenka, kasztany, orzechy itp.

Igi bardzo chciał oblewać wszystko wodą, więc następnym razem rozłożę na podłodze folię malarską. Tym razem musiał mu wystarczyć jeden kieliszek do wina wody. Pianka mimo wszystko trzymała w miarę fason, a dźwięki wydawane przez stopy zmieniły się. Deptanie po przemoczonej ściereczce również okazało się fascynujące.

Opróżniony kieliszek wykorzystaliśmy do zrobienia intensywnie pachnącego męskim kosmetykiem (przez co absolutnie nieapetycznego) deseru:

Wyglądało to zupełnie inaczej niż pachniało - SMAKOWICIE!

Jeszcze trochę babeczko-cistaeczek:

Igi wrócił jednak do zabawy wielkoformatowej - barwienia lukrem pianki i przyklejania nasion dyni do okna...

... oraz wydrapywania wzorków paznokciami:

Na zakończenie Wieś poszedł na całość, smarując starannie całe ciało białą mazią:





Gorąco polecamy!

26 stycznia 2014

Igi czyta: Historia pewnej myszy

Pewnego dnia zawitała do naszego domu mysz. Mysz wyjątkowa. Pomysłowa, ekologiczna i ręcznie robiona, sprezentowana naszym kotom.

Później pojawiła się u nas także nowa książka, prezent od Ani JM z My Little MadnessKsiążka wizualnie jest niezwykła. Uroczy wierszyk Marcina Brykczyńskiego ubrany został w niej w fascynującą szatę graficzną, prosto z Pracowni Ilustracji Zygmunta Januszewskiego z warszawskiej ASP.

Pozycja dla wielbicieli kotów (choć nie tylko), odsłania prawdziwą naturę tych puszystych maszyn do zabijania. Jest dość mroczna, ale jakże prawdziwa! Opowiada o bardzo głodnej myszy, o naturalnej kolei rzeczy i o... łańcuchu pokarmowym.

Tekst jest angielski. Można go jednak z łatwością przetłumaczyć na polski, jest bowiem łatwy, choć ja w rymowaniu dobra nie jestem i moje tłumaczenie traci na uroku :-) Na szczęście Igi nie narzeka.




Po rozłożeniu okładki poznajemy taką postać:

Marcin Brykczyński
"A mouse"
Projekt i ilustracje Marie Veselá
Wydawnictwo prolibris 2008
www.prolibris.pl
oprawa miękka

25 stycznia 2014

Przyspieszony kurs przeklinania

Kwiatowy Tato nam imponuje. Coraz bardziej. Przeszedł niespodziewanie od wyznawania zasady "zepsuło się - wyrzuć i kup nowe" do majsterkowania na wysokim poziomie (KLIK). 

Wczoraj padła nam suszarka. Zapanowała iście grobowa atmosfera, którą przerwał pan domu, pojawiając się z suszarką, a potem ze skrzynką z narzędziami. Podniecenie Igiego nie miało granic. Miernik elektryczny, klucz nasadowy!!! Bomba! Rozbieranie suszarki na części pierwsze okazało się być tak fascynujące, że pierwszy raz w życiu Młody pogardził pieczeniem ciastek. A to już coś znaczy :-)

Okazuje się jednak, że suszarki to twory niezwykle niebezpieczne. TK podczas (ostatecznie udanej) naprawy zadawał sobie coraz to nowe rany cięte oraz jedną kłutą (drut pod paznokciem, wyrafinowana tortura). Igi pozornie zajmował się śrubkami, ale ja podejrzewam, że to wszystko było przykrywką i tak naprawdę jego celem było wchłanianie niecenzuralnych wyrazów mamrotanych przez rodziciela.

Sprawdzimy przy najbliższej okazji, gdy będzie zakładał rajstopy ;-)

24 stycznia 2014

Czekamy na lato

Wyobrażacie sobie taki widok, gdy rano idziecie sprawdzić, czy są nowe listy w skrzynce?

Czasem krajobrazy są zwodnicze. Patrzysz - biało, myślisz - zima. A jednak nie! To słynna, piękna Błękitna Laguna, wspaniałe spa, umiejscowione pośród pola lawy:




To cudowne miejsce jest produktem ubocznym tego (KLIK).

Jakie wrażenia? 
Pozdrawiamy (jeszcze) zimowo!

23 stycznia 2014

O tym, jak w radio dowiedziałam się, że nasze przedszkole jest straszne

Jaki jest sposób na to, by położyć dziecko spać wcześniej?
Mieć szczęście do przedszkola tak fajnego, że dziecko tęskni za nim juz wieczorem. Igi bywa tak zmotywowany wstawaniem do przedszkola, że pędzi do łóżka, nie mogąc doczekać się pobudki :) Ostatnio nawet przeliczył się ze swoją sennością, bo bardzo chciał pójść do łóżka i okazało się, że poszedł za wcześnie i nie mógł zasnąć. Tłumaczył to sobie po swojemu, mówiąc, że "nie nauczył się zasypiać".

A jeszcze jeśli chodzi o przedszkole, to dowiedziałam się ostatnio nowości podczas audycji Kuby Strzyczkowskiego w Trójce na temat gender. Audycja podnosiła ciśnienie ;-) Otóż pewna pani stwierdziła, że gdy w przedszkolu chłopcy do 5 roku życia przebierani są w damskie ciuchy, a potem nauczycielka "zmusza ich", by malowali jej paznokcie, to ich biologiczny rozwój płciowy zostanie zaburzony. Mogę się jedynie domyślać, że chodzi o to, że taki chłopiec od założenia sukienki zatraci swoją heteroseksualność i stanie się gejem. 

A ja, idiotka, tak bezsensownie śmiałam się z Igiego w sukience (KLIK). Powinnam się burzyć i ratować swoje dziecko, najlepiej ucieczką z tego bezbożnego kraju, gdzie w przedszkolach z chłopców specjalnie robi się gejów. Bo oczywiście powszechnie wiadomo, że posiadanie syna geja to wstyd i rodzicielska porażka. I że to choroba, która szerzy się przez damską garderobę.

Poruszyłam ten temat w rozmowie z kumpelą. Jej reakcja?
A Szkoci?

I czy w takim razie jest OK, że księża nie chodzą w spodniach?

Ja za to zastanawiam się nad czymś jeszcze:
Jak rozumieć to, że (zdaniem niektórych) chłopcy są tak wrażliwi na malowanie paznokci i założenie spódnicy, a dziewczynki mogą chodzić w spodniach i nie mamy wysypu lesbijek?

Zacznijmy palić sukienki na stosach.

Fajne teksty są tu:

  • Przystań rodzina (KLIK)
  • Matka jest tylko jedna (KLIK)
  • artykuł o tym strasznym, przedszkolnym potworze (KLIK)

22 stycznia 2014

Męska przyjaźń

Igi ma niewiele dziewczynek wokół siebie. Wszyscy nasi znajomi mają chłopców, w przedszkolu też najlepszy wafel jest chłopcem. Można powiedzieć, że Ignaś specjalizuje się w męskich przyjaźniach. Dziś kilka migawek z chwil spędzonych z kolegą dla Ignasia zupełnie wyjątkowym. Widać, że młodzi czują do siebie wzajemnie miętkę. Bawią się świetnie, opowiadają, wymyślają, wpadają na pomysły, przekazują wiedzę, ustalają reguły, a także oczywiście czasem ostro tłuką. Ich rozmowy są tak rozbrajające, że nie mogę się oprzeć i część zapisuję (przykładowy KLIK).

W zeszłe święta zauroczyli nas swoim sposobem oglądania wieczornej bajki:

Spotkanie tej dwójki to niezmiennie wielka radość. Przed rokiem:

Wizyta u tych znajomych (i tu musi być dygresja, bo połowa "tych znajomych" poczuła sie trochę urażona, zaproponowała użycie słów "lepszych wersji nas samych", "cudownych przykładów do naśladowania", "boskości o ludzkich twarzach" - ja optuję za tym ostatnim) jest niesłychaną ulgą, ponieważ nasze dzieci zajmują się sobą całkowicie. I my, i oni możemy odetchnąć, bo chłopcy są niemal zupełnie samowystarczalni. Jeśli jeden drugiego skrzywdzi, to ten pierwszy załatwia sprawę sam, mówiąc na przykład:
- Nie wolno bić.
Gdy się mocno potłuką, zapewne obaj wybuchną płaczem i podbiegną do mam po ratunek. Ale my nie musimy nic mówić, łagodzić sprawy, zmuszać do przeprosin. Nawet jeśli zasugerujemy im wzajemne przeprosiny, sytuacja może rozwinąć się różnie. Jeśli zrobimy to za wcześnie, usłyszymy wykrzyczane lub wymamrotane w rękaw "nie", ewentualnie niechętnie i nie z serca się przeproszą. Wystarczy jednak popatrzeć na dalszy rozwój wydarzeń, bo przekonać się, jak dobrze dzieci umieją się przepraszać. Ostatnio obaj dość brutalnie się pokłócili, a potem rzewnie popłakali i rozeszli w różne storny. Jeden chlipał na krzesełku w salonie, drugi siąkał w kuchni. Gdy zerknęłam na nich po jakimś czasie, układ się zmienił. Siedzieli już obaj razem na krzesełku, głaszcząc się i przytulając. Cała złość i smutek minęły, gdy sami postanowili załagodzić sprawę wymownymi i szczerymi gestami :-)

Chłopcy przekazują sobie też życiowe mądrości. Na przykład ostatnio Benio zdradził Ignasiowi sekret jedzenia z zamkniętymi ustami, czego nauczyła go jego Babunia. Ignaś czasami je z zamknietą buzią, twierdząc, że tak lepiej smakuje i zawsze wspomina przy okazji przyjaciela, który go tego nauczył.           

Benjamin po mistrzowsku używa wołacza, zwracając się do Zdiśka z rozbrajającą czułością "Ignasiu". Tak nawoływał go, gdy ten zasnął niczym Śpiąca Królewna (a Benio ały dzien czekał na zabawę - jego rozczarowanie było ogromne).

Chłopcy miewają niebanalne pomysły na zabawy (KLIK), człowiek nigdy nie wie, do czego się dorwą i jaki z tego zrobią użytek :)

A oto najlepszy kumpel Igiego, Benjamin, w obiektywie:

Dzielenie się doświadczeniem życiowym podczas śniadania, czyli "jak jeść z zamkniętymi ustami":




Ozorek :-)

Pozdrawiamy Was, kochani :-)

21 stycznia 2014

O hodowli dzieciaka niejedzącego mięsa :)

Z czym wiąże się taka hodowla?

Z tym, że nie musimy zmieniać poglądów i zawartości lodówki ze względu na występowanie takiego małego osobnika w naszym domu.
Z tym, że trzeba sie psychicznie przygotować na pytania "A co wy właściwie jecie?" Nie do końca przez całą swoją karierę (już ponad dekadę) niejedzenia mięsa wiem, jak na takie pytanie odpowiedzieć... Mam wszystkie produkty w szafkach wymieniać? ;)
Z tym, że trzeba uprzedzać o niejedzeniu zwierząt tych, do których idzie się w gości. I podpowiedzieć, jaki zamiennik bedzie niekłopotliwy w przygotowaniu.
Z tym, że będą komentarze o krzywdzeniu dziecka i z tym, że trzeba wziąć się w garść i albo poprosić o darowanie sobie takowych, albo zacząć tych komentujących omijać szerokim łukiem. (Ciekawostka: ograniczenie spożycia słodyczy jest jeszcze bardziej kontrowersyjne niż brak mięsa w diecie. Ciekawostka druga: nie spotkałam się nigdy z takim komentarzem od nie-Polaków.)
Z tym, że da się taką hodowlę bezproblemowo prowadzić nawet gdy jedno z rodziców - co prawda rzadko, ale jednak - nie potrafi się oprzeć hamburgerowi. TK miewa czasem ochotę kupić sobie i zjeść przy nas mięso. Da się.
Z tym, że ludzie wokół o tym nie pamiętają i zdarza się, że chcą się dzielić, powiedzmy chlebem z pasztetem lub szynką. I trzeba im przypominać, że pasztet to mięso. Szynka też.

A jak to wygląda w przedszkolu? W pierwszym przedszkolu mięso było w jadłospisie przez 2 dni w tygodniu. Ignaś dostawał wtedy potrawy wege gotowane dla wegedzieciaków. Drugie przedszkole było wegańskie, zero problemu, rewelacyjne jedzenie. Obecne przedszkole jest jak najbardziej mięsne, ale mamy przekochanego kucharza, który powiedział, że dla niego ugotowanie czegoś wege dla Ignasia to żaden problem. Super, bo wstępnie dyrektorka mówiła mi, że będę musiała przynosić Ignasiowi obiady ugotowane w domu. Z mlekiem też nie ma problemu, w przedszkolu jest też inne niż krowie, którego Igi nie dostaje.

Z czym jeszcze należy się liczyć?
Z tym, że jednak z dzieckiem trzeba przeprowadzić rozmowę (i to niejedną) o tym, dlaczego my mięsa nie jemy, a inni tak. Ja nie owijam w bawełnę i mówię prawdę, że żal mi zwierząt i nie chcę ich jeść. Gdy Ignaś będzie trochę większy, wejdziemy w temat głębiej.
Z tym, że dziecko może chcieć spróbować mięso. Trzeba rozsądnie obserwować, co się dzieje. Ja porozmawiałam z naszymi boskimi przedszkolankami, które wiedzą już, że mają mi powiedzieć, gdyby coś się zmieniło. Wszak to one widzą go wśród dzieci, które mają inną dietę. Jak na razie Ignaś jest jedynym dzieckiem w grupie, które nie je mięsa, ale jest więcej niż OK z tym faktem - przynajmniej na razie. 

Nie zakładamy, że Igi będzie miał taką dietę zawsze. Do niczego nie jest zmuszany. Jeszcze w ciąży wspólnie z moją niewege połową ustaliliśmy, że z początku swojego życia Ignaś jeść mięsa nie będzie, potem zobaczymy. Nie mamy żadnej granicy wiekowej. Po prostu rozmawiamy z Ignasiem i obserwujemy go. Mówimy mu, że jeśli będzie chciał jeść mięso, to będzie to robił, bo będzie to jego decyzja.

Od koleżanek w Polsce słyszałam jednak budzące mój zupełny sprzeciw historie o ich bezmięsnych dzieciach i reakcji innych. Kilkoro rodziców boryka się ze sporym problemem, bo inni opiekunowie (np. dziadkowie) twierdzą wprost, że gdy będą mieli dziecko pod swoją pieczą, będą je karmili niezgodnie z zaleceniami rodziców. Dla mnie to nie do pomyślenia.

Cieszę się też, że mamy pełne poparcie ważnego domownika, jakim jest Tato zainteresowanego. Choć sam jada czasem mięso, nie wyobraża sobie podawania go Młodemu.

Taka hodowla wiąże się też z tym, że można być świadkiem takiej sytuacji:

Tato Kwiatka zabiera syna na lody. Kupują smakołyk, siadają, TK zabiera się do jedzenia. Igi nie, bo musi zadać pytanie upewniające:
- A czy w tych lodach jest mięso?

:-)

Jest wśród was ktoś, kto nie je mięsa? Jakie wrażenia?

PS. Świadomie nie piszę, że jesteśmy wege, choć jak ktoś pyta to dla ułatwienia właśnie tak mówię. Czasem jemy bowiem ryby.

14 stycznia 2014

Tak tu wcale nie jest...

Tak wcale tu nie jest... codziennie. Nie, nie mamy tu śniegu przez cały rok. Niestety nie wiemy też nigdy, czy święta będą białe. A szkoda. Zamiecie i sztormy też mi wiszą. Cofnij: nawet je lubię. Interpretacja wizualna poniżej.


I tak też wcale nie jest ciągle. To znaczy ciemno. I z drzewami. Bywa jasno i zazwyczaj jest łyso jak wzrokiem sięgnąć.
Dni, gdy słońce wschodziło o 11:23, a zachodziło o 15:28 już za nami. Za chwilę wszystkich przegonimy z tą jasnością! Juhuuu :)

13 stycznia 2014

Sidło na krokodylka

Wiecie, jak to jest? Kiedy jedyne zobowiązanie, jakie się ma, to odprowadzenie potomka na Uczelnię o w miarę przyzwoitej porze i nawet to nie wychodzi? Przestałam już nawet próbować tłumaczyć Kwiatowemu Tacie, skąd u mnie takie poślizgi czasowe...

Ale czasem przychodzą takie cudne dni, kiedy wszystko toczy się, jak powinno, a nawet lepiej. Mogę powiedzieć wprost: uwielbiam krokodyle!

Tak, Igi boi się krokodyli. I strachów na wróble. I rycerzy. Krokodyle były jednak strachem pierwszym i przez to są chyba jednak najważniejsze w życiu naszego Stworka.

Tego pamiętnego dnia przeżyliśmy rano odwiedziny dwóch krokodylków. Tatuś i synek wpadli, by postraszyć Ignasia, gdzieś w okolicy mycia zębów. Igi szybko krokodyle oswoił i zaopiekował się krokodylim dzidziusiem. Gdy myłam zęby, mały krokodyl zgubił kurtkę i obuwie. Między jednym kółeczkiem a drugim musiałam wyczarowywać kolejne kurtki oraz po dwie pary obuwia (koniecznie kozaki plus kalosze!) w konkretnych kolorach. Niesforny krokodyl gubił ubranie nieustająco. W końcu Igi zajął się pokazywaniem swojemu podopiecznemu jak zakłada się rajtki, więc mogłam przestać być czarownicą. Ranek płynął wartko, a wszystkie czynności przebiegały nam zadziwiająco sprawnie. Igi nie plątał się pod nogami, nie wył i nie urządzał awantur. Ubierał siebie i krokodyla, pokazywał mu swoje ukochane puzzle, chyba poglądowo szybko też je złożył. Bez rozpraszania zjadł śniadanko. Gdy przygotowywałam swoją kawę, Igi biegał zaaferowany, zakładając nadprogramowo swoje kozaki i lulając krokodyla. Znalazł mu nosidło, które nazwał "sidłem" i układał w nim krokodylątko na drzemkę. I tak oto, gdyby ktoś do nas niespodziewanie wpadł, zastałby mnie nad wielkim kubkiem kawy, a dziecię moje chodzące po domu w wielkich kozakach i nucące kołysankę własnej produkcji do pustej, ortalionowej rękawiczki. 

"Sidła" znaczy :D

Dziś w zasadzie też nie mogłam narzekać. Od kilku dni Igi spędza długie godziny przy zlewozmywaku, gdzie wlewa, przelewa, sączy, ciurka, tapla i co dusza zapragnie i z czym zapragnie. Gdy zapytałam o wczorajszą gigantyczną kałużę na podłodze oraz zalane blaty i szafki, stwierdził, że "woda mu się wysypała".
Przedtem poranek spędził nad donicą od choinki. Zajmował się "Panulkiem", czyli panem nurkiem, breloczkiem sprzedawanym przez wspomnianych ratowników. Panulek miał bowiem ochotę nurkować w donicy, więc Igi spełniał sumiennie jego życzenia. Przez 3 godziny.


12 stycznia 2014

Zima!

I to zima z wykrzyknikiem! A już się wkurzałam, zrobiło się ciepło, śnieg się roztopił, zostawiając po sobie grubą warstwę lodu wszędzie, ptaki zaczęły świrować całymi dniami, a ja odruchowo wypatrywałam pąków na drzewach. Na szczęście wszystko wróciło do normy.
Tym razem przedstawiam wszystkim widok z wioskowego pagórka.











 I Iguś zimowy, w kominie zrobionym przeze mnie:
A na zimowe poranki nie ma to jak gorąca, gęsta czekolada z bitą śmietaną w zaprzyjaźnionej kawiarni!