Wakacje w toku, a ja wymiękam czasowo i nie nadążam zupełnie z relacjonowaniem, blog pada...
Kilka słów o podróży zatem.
Lot trwa kilka godzin, bo kilka tysięcy kilometrów mamy jednak do pokonania. Lądujemy o idiotycznej porze w metropolii w kraju zaprzyjaźnionym, a stamtąd zapylamy do rodzinnego miasteczka - w telegraficznym skrócie.
Lotu dość mocno się obawialiśmy, choć oczywiście na początku należało stawić czoła lotnisku. Na szczęście lotnisko wyspiarskie jest przestronne i pustawe. Przygotowaliśmy też ograniczony przez bagaż podręczny szereg pomocy naukowych, mających nam ułatwić lot, plus bajki, ale o tym za chwilę.
Na lotnisku dzidziuś nawadniał się obficie i z zapamiętaniem, jakby przeczuwał, że porządnej wody nie uświadczy przez kilka najbliższych tygodni.
Po chwilowym incydencie związanym z radosnym raczkowaniem po nieczystej posadzce Igunio zaczął poruszać się w kierunku obieranym dość dowolnie, za to dzierżąc w dłoniach butelkę z wodą zatykającą otwór gębowy. Czyli na trębacza. Ograniczało mu to widoczność, ale to go nie zrażało, dopóki nie uznał, że został już dostatecznie podlany z zewnątrz i od wewnątrz.