Oto dziecko radosne. Ze śmiejącymi oczętami i rozdziawionym uśmiechem uwampirzonego Kermita.
Oto dziecko, któremu zza szyby zrobiła zdjęcie (pomińmy jakość) mama, nie tato. To nowość. Gdy ujęcie to próbował zrobić Kwiatowy Ojciec, Kwiat zaskowyczał, wytoczył grubą artylerię w postaci łez krokodylich i zaczął krzyczeć, odstraszając klientelę kawiarni, w której się znajdowaliśmy.
Właśnie dostaję od Ziutka nieco oddechu. Cieszę się i smutno mi jednocześnie. Bo teraz na topie jest Tati. Płacz bo coś poszło nie tak? "Chce pytulić do taty". Tato wychodzi do pracy? Wycie. Jedziemy do przedszkola? Kwadrans wycia, bo bez taty. Jasna sprawa, to najlepszy Tatul ze wszystkich, wiem, bo sama wybierałam. Z radością patrzę na to, jak budują inne relacje, jak zbliżają się do siebie, jak bardzo Wieś potrzebuje teraz drugiego rodzica. Ale dziwnie mi, bo ciśnięcie mnie w kąt odbyło się szybko i bez ostrzeżenia.
Niewątpliwie, łapię oddech i nieudolnie rozprostowuję pogniecione skrzydła - przydatna rzecz po dwóch latach.
Niewątpliwie też, Kwiatowemu Tacie nie przypadł najmilszy okres, bunt dwulatka w toku. Więc serio, nie zazdroszczę wyzwania.
Późnym popołudniem Kwiati ponoć zdenerwował się, bo zamoczył mu się biszkopt. Ważnymi elementami protestu wobec tak jawnej niesprawiedliwości losu było nieukojone wycie, zakończone wymuszonym rzygiem na podłogę w łazience, odmowa spożycia pokarmów i położenie się spać o 19, czyli o godzinę wcześniej niż zwykle. W 99% wypadków jest to oznaka choroby. Ponieważ Kotek podarował mi jeno pół godziny od rana ze swoją uroczą osobą (zaspało mu się), to był cały czas tego dnia, kiedy z nim przebywałam. Niestety, dalsze wydarzenia tego dnia znam jedynie z opowieści, bo po powrocie do domu zastałam dziecię posapujące przez sen, wtulone w poduszkę, z lalkiem Michałem w objęciach.
Ale, ale. Dzieci wyczuwają nastroje rodziców. Widocznie wysłałam jakiś sygnał Synowi, żem smutna. Wielkodusznie wstał bowiem koło piątej, pokłócił się nieco o mleko, wyżłopał pół filiżanki wody, chlapnął w końcu ulubionego drina i rozpoczął dzień. Od opowiedzenia mi (chyba) snu. Z wypowiedzi wywnioskowałam, że były latawce, dużo i w okolicach sufitu przy drzwiach. Latawce latały "rękomi", co Igunio demonstrował mi zapalczywie, machając łapkami jak zdenerwowany koliber. Niewykluczone, że rzecz działa się "w Polsku", wspomniana była też osoba babuni oraz tajemniczy pan, który "ciągał" latawce (to też zostało mi zademonstrowane nie raz). I jeszcze była woda, mokre nogi, brudne i lodowate.
Aż kusi, żeby z sennika skorzystać :-)
Te poranne całusy i przytulasy, okraszone wyznaniami miłości z rytualnym całusem powodują, że żaden dzień, nawet kiepsko zaczęty, nie może być aż taki zły. Zawsze mogę wrócić myślami do tego ciepłego, wtulonego we mnie ciałka i jeszcze raz poczuć siłę płynącą ze słów "Kocham cię, mamo".