Oznajmiam, że i u nas zaczyna się wiosna. Koty strzelają kłakami, niczym z karabinu maszynowego, więc całe nasze domostwo usłane jest wielokolorowym puchem. Parszywce są w wyjątkowo niefortunnych barwach. Do Kluski (białe kłaki widoczne na ciemnym, czarne na jasnym) doszła jeszcze Dzikuska i dołożyła swoje, pomarańczowe. Widoczne wszędzie. Co za los. Zgoliłabym je najchętniej na łyso, ale idiotycznie wyglądałyby podczas spacerów, a nalegają na nie bardzo, więc tym samym są uratowane.
Śnieg ostatecznie stopniał i nie życzę mu powrotu, bo będzie miał ze mną do czynienia. Nasz trawnik przydomowy odkrył przed nami swą kuszącą podśniegową zawartość zasponsorowaną przez rozleniwione zimą Kocury oraz sąsiedzkie psy. Jupii...
Ale nie o tym miało dziś być. Tylko o zwykłym, wiosennym dniu, leniwym i niczym się nie wyróżniającym.
Ranek rozpoczęliśmy, tradycyjnie, od szybkiej inwentaryzacji: "Mama tu, tata tu, kotka tu, kot ni-ma". Usatysfakcjonowany takim stanem rzeczy Kwiat spożył pierwsze śniadanie, a następnie przysiadł na dłużej na Błękitnym Tronie. Słońce oświetlało kocie futro wirujące w powietrzu, a Kwiatek zajmował się zatyczką od kropli do nosa, którą zakładał sobie na palce jak naparstek, co zajęło mu cały poranek aż do śniadania.