28 sierpnia 2012

Sanita i Pavels oraz Mały Człowieczek Jeszcze w Brzuchu

Tym razem sesja ciążowa. Ależ mieliśmy pogodę! Pod wieczór i nadal ponad 20 stopni! Dla niezorientowanych powiem tak: prawie gorąco było :-)
Nadal eksploatujemy trawy i inne chwasty.



25 sierpnia 2012

Student w gatkach z Myszką Miki

Dostałam dziś informację, że formalności i - Wiesław od poniedziałku może wybrać się na Uczelnię. Musimy sobie tylko poradzić z jedną poważną przeszkodą - a wtedy skrzypiące drzwi starej willi stoją przed Małym Człowiekiem otworem.

A ja? Mam mieszane uczucia. Tę uczelnię wybrałam sobie i wymarzyłam. Trochę też dlatego, że mniejsza jest szansa w niej na kiepskie komunikaty i ogólne wciskanie kitu. A kiepskich komunikatów  już  się nasłuchałam w placówce, w której miałam okazję popracować jako nauczycielka... Tamto miejsce zupełnie wyprowadzało mnie  z równowagi. Z początku nawet płakałam, nie umiejąc się tam znaleźć. Nadal ufam, że przedszkola są tu miłe. Wiem, że tamto było prywatne, z własną, tragiczną dla mnie filozofią. We wszystkich przedszkolach dziećmi opiekują się panie i panowie (dygresja: wielu tu panów - i to świetna sprawa, szczególnie, gdy dziecko jest pary lesbijskiej, wtedy wychowawca-mężczyzna wprowadza męski pierwiastek i z tym równowagę; najsympatyczniejszy widok? Chłopak, wychowawca splata pięciolatkom warkoczyki, jedna siedzi, a reszta dziewczynek czeka w kolejce - kwintesencja męskości moim zdaniem...). Są mili, otwarci, najczęściej lubią to, co robią - taka narodowa "przywara", dzieci są przytulane, całowane. Grupy wiekowe mogą mieć nawet i dwadzieścioro dzieci w bardzo dużych przedszkolach, ale wychowawców jest w takiej grupie tylu, by na jednego przypadało nie więcej niż sześcioro wychowanków. Ja miałam czterech chłopców. Minusem jest brak wymogu wykształcenia kierunkowego, ale nawet i ono nie gwarantuje, że dziecko dostanie się w dobre ręce. Nagminne u nas "nie płacz", "nic się nie stało", "nie wolno", czy "nie wstydź się" można usłyszeć i tu.
Ale cieszę się też, i to bardzo. Bo żeby dostać się na tę Uczelnię, trza się zapisać, a następnie pokazać, że człowiekowi zależy, dzwonić, przypominać się, bywać co kilka dni, pytać. I tak do skutku, kilka miesięcy. Trzeba wyrazić chęć żywego uczestnictwa w życiu przedszkola, poznać się dobrze z nauczycielami. Liczyć się i godzić na to, że to nie tylko przedszkole, ale imprezy sezonowe, różnego rodzaju spotkania itp. To nie przechowalnia dzieci, jak tamto koszmarne miejsce, które poznałam od kuchni.

Gdy pojechałam kilka miesięcy temu zapisać Wiecha, dowiedziałam się, że refundacja z mojej wioski jest zbyt niska, by opłacało im się przyjąć Kwiatka. Więc nawet nie złożyłam papierów. A tu dzwonią do mnie sami - i to jeszcze był kłopot, bo nie złożyłam dokumentów, nikt nie miał mojego numeru telefonu - w końcu zupełnym przypadkiem się udało... Bo pamiętali, że mi zależało i że byliśmy oboje z Kwiatowym Tatą okrutnie rozczarowani.

Patrzyłam na moich chłopców, gdy pracowałam w przedszkolu i stwierdziłam, że są za mali na przedszkolne doświadczenia. Niecałe dwa lata - uznałam, że nie chcę Igiego posyłać tak wcześnie. Był zarówno miesiąc w tym straszliwym przedszkolu, gdy miał 11 miesięcy, jak u Niani - Wyspiarki po tym, jak go wypisałam z własnej pracy. Wszędzie płakał, choć u niani domowo, milutko - jak u babci, i z czworgiem innych maluchów.
A tu taka niespodzianka, samo się "zadziało", i to kiedy moja decyzja już była podjęta i przypieczętowana zgodnym zdaniem TK.
Treaz też będzie płacz, jeśli pójdzie. Mam dreszcze, gdy o tym pomyślę.

Z jednej strony czuję radość i podekscytowanie. Z drugiej rozdziera mi się serce. Ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła.

21 sierpnia 2012

Sporty ekstremalne

Igi się w nich lubuje ostatnio. Ot, choćby flażolet.
"To żaden sport ekstremalny, gra na tym wdzięcznym instrumencie!" - żachnie się niejeden znawca tematu.
"A figę!" - rzecze moje dziecię.
Pierwsze ekstremum to czas gry. 6 - 7 rano, czyli akurat po walce o otwarcie ociężałych powiek, a tu przenikliwe FIUUUU i radość w przepastnych oczętach. Zbieram wszystkie siły, by pomyśleć o lokatorach na górze - o tym, jak używają perkusji przed północą, względnie w czasie Ignasiowych drzemek. Albo kosiarki. Albo rzucają piłkami golfowymi w ilości hurtowej o podłogę, też po ogłoszeniu ciszy nocnej. My godzimy się na te lekkie niedogodności, więc powinnam odetchnąć. Chyba.
Weźmy teraz sposób gry, czyli kolejne ekstremum i wyzwanie. Niektórzy wdmuchują w instrument powietrze, przebierają palcami i mają z tego fun. Taka gra nie jest dla Ignasia. Przebieranie palcami to zbędna czynność, zabierająca czas i energię. Dmucha on entuzjastycznie, a żeby przenikliwy ton flażoletu był jeszcze doskonalszy w swej piskliwości, uznaje on za stosowne podskakiwać przy każdym dmuchnięciu. Skakanie obunożne jeszcze jest w fazie doskonalenia, więc sama ta czynność powoduje zlewanie się potem. Grze towarzyszy także obfity ślinotok. Z flażoletu kapie, z dzidziusia kapie w dwójnasób. Ekstatyczne pisknięcia przerywane są jedynie niepohamowanym dziecięcym śmiechem.
Obawiam się wręcz o jego odwodnienie.
Ekstremum trzecie to niebezpieczeństwa czyhające na gracza. Można bowiem upaść z plaśnięciem na pupę podczas gry. Podskoki nie zawsze mogą się udać. Po radosnym, rozdziawionym śmiechu Kermita z radości można też wetknąć sobie instrument do nieodpowiedniego otworu i tak ląduje człowiek z obślinionym ustnikiem w gałce ocznej. Radości to nie zmniejsza, a to najważniejsze. 
Adrenalina psze państwa :-)

Zdjęć brak. Nie dostałam pozwolenia na fotografowanie. Odwrócił się Kwiatek na pięcie i poszedł grać w innym pomieszczeniu, bez paparazzi.

15 sierpnia 2012

Och, och :)

Dostałam wyróżnienie od Anuszki - dzięki, jak miło :-)



Plan jest taki, że wyznaję 7 rzeczy, których o mnie nie wiecie. Tylko tyle? :-)
Oto i one:

  1. Nie lubię włochatych owoców.
  2. W dzień, niezależnie od pogody (z wyjątkiem upałów) nosiłabym najchętniej wyłącznie emu. Za to w nocy jest mi zawsze gorąco, nawet gdy za (otwartym) oknem trzaskający mróz.
  3. Mając 3 lata, chciałam zostać stolarzem, w tym samym wieku połknęłam cyrkonię i miałam doła w przedszkolu cały dzień, bo byłam pewna, że umrę.
  4. Przez trzy czwarte życia zmagałam się z niedowagą.
  5. Uwielbiam wracać do książek.
  6. Boję się ciemności i oczu na obrazach.
  7. No i najważniejszy punkt - na końcu, na deser. Za kilka miesięcy rzucamy wszystko i wyruszamy całą rodzinką w długą, bardzo długą podróż naszego życia.

Mam tez nominować aż 10 osób - no taki łańcuszek, bo taka liczba nominacji sprawia, że tak się będziemy nominować, jak popadnie aż w końcu wszyscy zostaną nominowani - hihihi. To ja się wyłamię i nominuję mniej ;-)

http://trocheeko.blogspot.com/ za głos rozsądku
http://projektbobas.blogspot.com/ za to, że sikam ze śmiechu, czytając ją 
http://mamadoskonala.blogspot.com/ za nasze miłe rozmowy, nawet gdy zdania różne
http://carryikurkuma.wordpress.com/ za styl i fajne przemyślenia
http://zwyczajna-ambiguity.blogspot.com/ za świetnego bloga i miętkę, którą czuję :-)


12 sierpnia 2012

Igi vs dragi


Ignacio-Wakacjo (sprzed roku)

Niedawno Igunio Świetlistooki doznał radości plasującej się bardzo wysoko w skali rozkoszy. Rano, po rytualnych ablucjach oraz pokonaniu miski "ofanki" mieliśmy pewien kryzys związany z zachciewankami matki, a mianowicie kąpieli jej się, czyścioszce, zachciało. "Kąpiel" brzmi dumnie - w rzeczywistości miał być to szybki prysznic. Bla bla bla... Nie znam chyba odpowiednich wyrazów dźwiękonaśladowczych, by opisać choćby w przybliżeniu awanturę, jaka się rozpętała, więc sobie daruję. Dość, że ucichła, daliśmy radę. Właściwie było nawet fajnie, choć z nas dwojga to Igi cieszył się kąpielą - ja siebie załatwiłam jak najszybciej się dało, żadne tam spa. No, ale on posiada prywatną wannę, drań mały. Się może porelaksować. Potem za to nastąpiła ta przełomowa tego dnia i szczęśliwa chwila. Chwila kwicząca i chichrająca się głośno. A mianowicie, by utrzymać dziecię w wannie jeszcze przez chwilę i móc się zabalsamować, dałam mu tak zwany ochłap. Czyli pierwsze, co wpadnie pod rękę. Okazała się tym być buteleczka po kropelkach ze świetlika. Co za szczęście uśmiechnęło się do mojego Ignasia! Co za radość! Ekstaza! Lekarstwo! Po wypłukaniu resztek zawartości było jeszcze fajniej. Można była zakręcać i odkręcać, a przecież o to w życiu chodzi. Poza tym można było psikać mikroskopijną ilością wody. Kwiczeć znowu na samą myśl o tym wielkim skarbie. Przytulać skarb. Powtarzać mamie "To jest jekajło, mamo", żeby o tym pamiętała. Aplikować sobie specyfik na wyimaginowane "ałka" - na stopie, kolanie, w uchu, w nosie i na głowie. Kwiczeć znowu z wielkiej radości. Tupać. Krzyczeć w ekstazie "Jekajło, jekajło, jekajło", a następnie stwierdzać "Nie kycz". Aplikować lekarstwo na wszelkie wyimaginowane rany cięte, kłute, nabite, wyrwane i wyskakane wszelkim maskotkom i lalkowi Michałowi.
W szerokiej kategorii pojęcia "skarb" znajdować się mogą przykładowo:
  • kamyk (skarb Nuplacza)
  • cyrkonia wygryziona pracowicie mamie z bransoletki (skarb Nuplacza)
  • moneta (wielki, cenny i ohydny skarb Nuplacza)
  • maleńka uszczelka/kółeczko od kluczy lub długopisu (pierścionek Dzidziusia Modnego)
  • gumka recepturka/gumka do włosów ("banonetka" czyli bransoletka Dzidziusia Modnego)
  • metrowa, zgnieciona plastikowa rura z budowy (zabawka Pomysłowego Ignasia, rysik, instrument muzyczny, przedłużenie ręki do głaskania kota, broń - też na kota, a przy okazji na dzieci sąsiadów)
  • pudełko po kremie (do masaży na niby dokonywanych na maskotkach)
  • buteleczka po olejku do ciast (skarb Odkręcaczo-Zakręcacza)
  • i inne np. zgnieciona muszelka, maminy but, klucze, kabelek (chyba wszyscy wiedzą, że kabelki są bardzo istotne, wszak dzidziusie mają wtyczkę USB w pępku, a w każdym razie Igi ma i podłącza do niej ciągle nowe sprzęty), łyżeczka, słoiczek, rachunek ze sklepu.
A posiadanie tak wspaniałego skarbu jak mikroskopijna buteleczka z wyimaginowanym "jekajłem" przypomniała dziecku memu, że chorowało niedawno, spłoniło się, znaczy i trza było przeciwdziałać. Paracety jak zawsze zawodzą, za to syropek neverrr. To chlust, syropku, na łyżce, co się będziemy strzykawką bawić. Mniam, mniam.
I było wycie. Bo pyszne było i sobie przypomniał. Wycie ze smarkaniem, fontanną łez i teatralnym rzutem młodego ciała na podłogę. O czekoladę. Albo syropek. Co za różnica.
No bo jak słodkie, to żadna, grunt, żeby deserek wydębić.
Niniejszym pragnę podziękować producentowi syropku, który dodał do swego specyfiku przeciwgorączkowego i przeciwzapalnego tonę słodzika i aromat syntetycznego owocu trudnego do zidentyfikowania. Okazuje się bowiem, że jest to smak godny konesera w gaciach ze spajdermenem. I godny jazgotliwych jazd o działeczkę w okolicach szuflady z lekami.
G I G A N T Y C Z N E   KAP!
Powyżej zdjęcie mocno przeterminowane, bo dokładnie sprzed roku i dwóch miesięcy. Ale, hehe, czas czasem, ucieka sobie, a Igi na myśl o gratisowej działce swego syropku dostaje pokazowego ślinotoku, jak - bez obrazy Synu - ząbkujące niemowlę :-)

9 sierpnia 2012

Co mam sobie ochotę wydłubać?

No właśnie, co? ;-)
Oko byłoby najłatwiej.
Igi przeżywa długoterminowe artystyczne fascynacje przeróżnymi dziełami. I tak, gdy miał około roku, jego Tato odkrył na youtube "The Piano Guys". Chylę czoła, chłopaki, fajne aranżacje, ale nie pomyśleliście najwidoczniej o swoim najzagorzalszym fanie, pewnym Bardzo Młodym Człowieku, który z żelazną konsekwencją stawał codziennie przed komputerem i oznajmiał: "Grrrra! Tu! Da, da da!". Dodawanie jednego utworu raz na dwa tygodnie lub miesiąc dowodzi płodności, ale to za mało, gdy słucha się wszystkich utworów over and over again, codziennie, cały czas... Zresztą Igi ukochał sobie tak naprawdę jedną aranżację, OK, dwie. W jednej wszyscy słyszeliśmy w refrenie (łącznie z Ignasiem rzecz jasna) "Peppa, Peppa, Peppa Piiig" i było to śmieszne. Przez pierwszy tydzień.
Wrzucam. Ale sama jeszcze nie jestem gotowa, by tego posłuchać :-)


A to ulubiony utwór Ignasia. Czyż nie ma dobrego gustu?


Z arcydzieł muzycznych mamy jeszcze rzecz wielce kontorwersyjną, na myśl o której dostaję drgawek i torsji. Znacie twórczość zespołu LMFAO? Ależ Igi był ich wielkim fanem! Tylko jednej piosenki. Był, bo W KOŃCU rozeszło się jakimś cudem po kościach, zapomniał. Ale kiedy jeszcze nie mówił, potrafił już z głębin swej paszczy wydobyć coś brzmiącego dokładnie jak "łigyl, łigyl, łigyl" - wsłuchajcie się w piosenkę "Sexy and I know it". Usłyszycie pod koniec. Baaardzo wychowawczy teledysk, dodam... ;-) Wstyyyyyd...
Wspominałam kiedyś, że nie mamy TV? Sprzedaliśmy dawno temu, przyciśnięci do muru kłopotami na tle lodówkowym. Ja zawsze twierdziłam, że chciałabym mieć dom bez telewizora, na co Kwiatowy Tato i wszyscy wokół reagowali tak, jakbym chciała dzień w dzień co najmniej mordować kotka na oczach własnego dziecka. Że to takie straszne niby. Chyba jednak nie, bo żyjemy. I wkurzają mnie te wiecznie włączone w niektórych domach telewizory, bo normalnie rozmowy nie da się prowadzić. A ja już nie potrafię się skupić na obejrzeniu jakiegoś programu.
Co nie oznacza wcale, że nie Igi nie ogląda bajek. Bo czasami się łamiemy i włączamy.
Programem o niskiej szkodliwości zostało okrzyknięte przez nas "Baby Einstein". Szczególnie te odcinki o tematyce zwierzęcej są dla młodych osób mocno podniecające. A z bajek - "Peppa Pig", ale koniecznie w oryginale, bo kompletnie nie rozumiem tej polskiej wersji. Dorośli ludzie udający dzieci? Nie do zniesienia! Igi przyzwyczaił się do wersji anglojęzycznej na tyle, że gdy kiedyś włączyłam mu tak zwaną przez niego Pipę (...) po francusku, spojrzał na mnie - przysięgam - z autentycznym niesmakiem! :-) Peppa jest fajna, lubię Tatę Świnkę, bo jasno określa, w czym jest dobry, a w czym nie, Mama Świnka to po prostu oaza cierpliwości. Bajki nie można polecić dzieciom na ciasteczkowo-tortowo-pizzowo-oranżadowym odwyku, bo pod tym względem jest niewychowawcza. A, nie, przepraszam, w którymś z odcinków rodzinka stara się skłonić małego George'a do zjedzenia sałaty. Przy okazji jedzenia pizzy i tortu czekoladowego, zapijanego słodkim napojem gazowanym, rzecz jasna.
Pingu byłby OK, gdyby nie to, że ścieżka dźwiękowa szarga moje nerwy i robi z nich totalną sieczkę. Ta bajka jest ładna, ale mam ochotę wziąć komputer i trzasnąć nim o ścianę, gdy słyszę to pingwinowe mamrotanie. Szczególnie, gdy mężczyzna podkładający wszystkie głosy wjeżdża na wyższy rejestr i jest Mamą Pingwinową. Mieliśmy też chwilowy epizod z Pocoyo po hiszpańsku, ale to nie mój wybór, ja bym najchętniej Peppy z nikim nie zdradzała. Pocoyo awansował na program rozrywkowy nocnikowo, kiedy dziecię skupiało się około 20 minut co rano swego czasu. Dawało nam to chwilę na to, by dogorywać jeszcze w betach o świcie. Ale zdecydowanie wykańczające były te ostre - przynajmniej dla mnie - dźwięki z bajki.
Teraz szlifujemy Disney'a.  Nowsze bajki Disney'a są absolutnie nie do przyjęcia, starsze bywają może mniej głupawe, ale za to rekompensują to młodemu widzowi okrucieństwem. A my wałkujemy wspomniane już przeze mnie kiedyś "Trzy małe kotki", naprzemiennie z "Figaro and Cleo" - słodka opowieść o koteczku, który walczy ze swoją naturą i w końcu jednak nie zjada rybki... O niewolnictwie ani pracy w charakterze służącego/służącej jeszcze nie rozmawialiśmy z Kwiatkiem. Pieśń kobiety z "Figaro and Cleo" o jej losie jest wzruszająca. A propos, ktoś nie widział "The Help"?
Mam nadzieję, że nie przyjdzie mi tłumaczyć czynów nieakceptowanych społecznie dokonanych ze zdenerwowania, bo gdy pół dnia słyszę, jak moja Bardziej Włochata Połowa nuci bez wytchnienia "Alleluja, alleluja..." albo po prostu piosenki z tych dwóch bajek bez słów, mam ochotę rzucić czymś ciężkim w okolice skąd dobiega głos.
Ach, swoją drogą, te wspomnienia - z czasów podstawówki pamiętam doskonałą bajkę. Czas antenowy gdzieś w okolicy obiadu, kiedy wszystkie dzieci były już w domu, produkcja, nie pamiętam, japońska? Tytułu sobie nie przypomnę, ale pewnej pani nieustannie spadała górna część odzieży i musiała biedaczka biegać z gołym biustem. Wszystkim wokół kreskówkowym postaciom oczy wyskakiwały na wierzch z emocji.

Takich bajek już nie robią, hahaha! A nadal nie na serio - jeśli jeszcze raz usłyszę pierwsze takty z którejś z bajek o kotkach, chyba będę zmuszona użyć widelczyka deserowego do ekstrakcji własnej gałki ocznej z własnego oczodołu. Nie wyrobię.

Zmieniając temat: wiadomość z przedostatniej chwili jest taka, że w weekend na wyspie znaleziono nowy, nieznany dotąd gatunek pająka. A jest ich ponoć aż 90. Ja znam dwa, Tłuściochy Dyndające Za Oknem i Małe Czarne Włażące Przez Okno. Oba średnio pożądane. Ten nowy został znaleziony dopiero co, w związku z tym trąbią o nim media. Uczciwy znalazca i pewien biolog zachwycają się jego urodą, bo ponoć jest bardzo, jak na naszą wyspę duży, długonogi i włochaty. Proszę, proszę. To depilacja, w szpilki go i na wybieg, panowie. Ach, zapomniałabym o ważnym szczególe, jakim jest informacja od lekko zbolałego biologa, że jak dotąd klasyfikacja tej piękności jest mocno utrudniona, gdyż większość naukowców jest właśnie na wakacjach.
Nie sądzę, żeby do pracy zabrali się do końca tygodnia, bo a) nie zdążą wrócić, b) nawet jeśli wrócą, to w sobotę, podobnie jak reszta populacji pobiegną na Gay Parade i jest duża szansa, że do poniedziałku będą leczyć kaca. Nie, żebym generalizowała. Ale będzie miło, imprezowo, rodzinnie i wyskokowo i nikt nie będzie badał żadnej pajęczej piękności.
No, nasza wysepka po prostu! Uwielbiam to miejsce! Nadal. Niezmiennie. Nawet jeśli znajduje się tu jakiś większy od tych dotychczasowo "podziwianych" przeze mnie pajęczych wypierdków.

7 sierpnia 2012

Z krainy chichów 7

Igi tworzy, natchniony jajkiem, które jem na kolację:

- Dzidziuś jajkiem siadała tutaj. (??)

Chwilę później:
- Noga do nogawki. Jajko do jękawa*...
- Jak włożysz jajko do rękawa, to będzie cię bolało - trzeźwo reaguje jego Ojciec.

Tubylcza piękność - sesja Elsy

Tutejsze kobiety słyną ze swej urody. Tryb życia z niewielką ilością stresu, a ogromną luzu i radości także ma ogromny wpływ na ich piękno. Tego się po prostu nie da ukryć. Pięćdziesięciolatki promienieją. Czyż tak nie powinno być?
Lubimy robić zdjęcia o zachodzie słońca - w tej chwili zachód przypada na ok. 22:30 (zima się już zbliża). Zaczynamy rozstawiać sprzęt miedzy 20 a 21, po czym następują rytualne próby uśpienia Dzidziusia. Igi musi wszak jechać z nami - z kim mielibyśmy go zostawić? Już w domu rozmawiamy, że tym razem zaśnie w samochodzie. Ubieramy w piżamę i jedziemy na miejsce. Ostatnio jednak rzadko się zdarza, by zasnął już w drodze. Raczej z ekscytacją podziwia księżycowy krajobraz, wypatruje koni, ptaków i aut. Więc system mamy taki: Nadworny Fotograf rozpakowuje i ustawia sprzęt, gdy Pani Od Światła wozi swe dziecię, by zasnęło. Zazwyczaj, poproszony o zaśnięcie, zasypia po 3 kilometrze na szutrze :-)
Tego dnia padł na piątym kilometrze, bo gdy powiedziałam mu, że już jest późno i chciałabym, by zasnął, odpowiedział stanowczo: "Nie". 

A oto urocza Elsa María:



1 sierpnia 2012

Prawdziwy samiec

Tak, tak. Mały Człowiek, Dzidziuś, Kwiatek - coraz bardziej jednak Samiec. I niech nikogo nie zmyli to, że mówi o sobie głównie w rodzaju żeńskim. Ani te długaśne rzęsy, gładka, okrągła buzia, czy białe włosy. Bo:

  • stara się bekać na zawołanie. Nie będę zdradzać, u kogo to podpatrzył, ale nie u mnie, bo ja nie potrafię. No i kto koty zna, ten wie, że te stworzenia nie bekają.
  • przepraszam z góry za tę historyjkę, ale to po prostu znamienne jest... Radość z bąków. Nie wiem, dlaczego ten gatunek tak sobie ukochał bąki i z czego tu się cieszyć. Igulinda w głos się śmieje po udanej produkcji. Relacje na żywo też mamy: "Dzidziuś bąka jobiła tutaj!". Dziś natomiast tak się spiął podczas śniadania, że aż czerwony się zrobił - coś go naszło na puszczanie wyżej wspomnianych, a po wysiłku malującym się na jego gładkim obliczu wnioskowałam, że może być jakiś efekt tych prób, niekoniecznie zamierzony :-)
  • wrażliwych i pruderyjnych proszę o pominięcie tego punktu. Będzie o afirmacji przyrodzenia. I żywej nim fascynacji. Eksperymenty, w tym badanie rozciągliwości materiału mamy na co dzień. Mimo wszystko jednak chwilowo fascynacja małymi paluszkami u nóg jest większa. Gdy jest cisza, idę czasem z ciekawości zerknąć, co Kwiatek robi. Zazwyczaj zastaję go całującego jeden z małych paluszków lub przynajmniej obserwującego mały paluszek, giglającego się w mały paluszek lub przemawiającego do małego paluszka. Częściowo może to mieć jednak związek z tym, że mały paluszek można pocałować, a tej wspomnianej na początku podpunktu części ciała już się nie dosięgnie :-)
  • jednak lalek Michał wzbudził zazdrość swoim pojawieniem się u nas. Z czasem minęła, fakt. A z kim Igi poszedł wczoraj spać? Nie z Michałem. Z czerwonym pick-up'em od znajomych. Tulił go czule w objęciach przez pół nocy. Obudził się z drzwiczkami odciśniętymi na policzku.
  • autka się karmi. Samoloty też. Mamy taki jeden samolot, który przepada za kawą i owsianką. Co więcej, ten samolot rozdaje całusy i bywa całowany. Czasami podpija wodę z kociej konewki.
  • dziś byłam świadkiem tego, jak jedna wywrotka robiła kupę na nocnik. Dzidziuś stękał empatycznie, wysadzając ciężarówkę, zapewne po to, by jej pomóc :-)
  • pewność siebie: kojarzona zdecydowanie bardziej z samcami, niż samicami. Kwiat mówi sobie, po wybraniu koszulki i ubraniu się w nią z moją pomocą: "Wygondasz siupej!", ogrodniczki z kolei skwitował radosnym "Wygondasz jak dzidziuś".
  • no i oczywiście umiłowanie piersi. Na razie jeszcze mamowych, ale pewnie płynnie przeskoczy z uwielbienia dla nich na rzecz innych :-)
Kiedy myślę o samcowatości synowskiej, pd razu przychodzi mi na myśl to: 
Cel jest taki, by pokazać Gadzince męskiej, że świat nie opiera się na starych, znanych podziałach ról. I że szacunek przede wszystkim. No i tak w ogóle, żeby miło się z nim w związku w przyszłości komuś żyło. Coby nie wymagał AŻ TAKIEGO improvement'u.

Pewna twórcza i elokwentna nazwała ten stan dziecięcy prosto: Samcoza zakaźna - no musiałam podlinkować. Mam nadzieję, że się nie obrazi.