30 listopada 2012

Sam-mode

Do tej pory tego nie było. A teraz jest zmiana i bardzo dużo rzewnych komunikatów "Ja sam". Przedtem jakoś udawało mi się nie narzucać swej pomocy Młodej Osobie, Igi nawet w razie czego prosił "Pomóż", bo taką mieliśmy umowę.
Do tej pory z powodzeniem unikałam kwokowania... Od początku nie zasłaniałam dziecięciu oczu w razie słońca, więc sam odwracał głowę, mimo warzywnego stylu życia. Później dochodziły inne rzeczy, których nie robiłam, żeby dać mu możliwość poradzenia sobie z wyzwaniem samodzielnie. Stwierdziłam, że dla Igulindy ważne będzie poczucie, że może troszczyć się sam o siebie, a my pomożemy, gdy zajdzie taka potrzeba.
Długo nie było komunikatu "sam", aż tu nagle taki skok nastąpił, że nie nadążyłam. I Igi bardzo stanowczo pokazuje mi, że mam się przystosować. Bo jak się okazuje ilość rzeczy, z którymi radzi sobie samodzielnie jest nieporównywalnie większa niż przed dwoma tygodniami. 
Gdy za szybko coś zrobię, wyręczając dziecię, sprawa oczywiście jeszcze nie jest przesądzona. Dziś na przykład niepotrzebnie zdjęłam Kwiatuszkowi pajaca. Oburzył się, oznajmił, że sam i rozpoczął żmudne ubieranie piżamy tylko po to, by sprawiedliwości stało się zadość i mógł go po chwili z triumfem zdjąć ją SAM. Ktoś widział dwulatka zakładającego sobie pajaca? Lubię w takich momentach niepostrzeżenie sięgnąć po książkę lub gazetę, by nie zirytować się, a w razie wiekszej dawki cierpliwości nie pospieszać go wzrokiem i pozwolić na powolne i niezdarne zmagania. Rozdział później i równolegle po próbie dostania się do piżamy przez (zaszytą) nogawkę i od drugiej strony rękawa (po skrupulatnym tego rękawa poszukiwaniu) jakoś daliśmy radę umieścić się z moją minimalną pomocą w stroju nocnym. Igi pozbył się go z dziką radością i błyskiem w oku. Natychmiast okazało się, że rajstopy też zakłada już sam. Do tej pory musiałam przygotować się psychicznie i czasowo na majtki, spodnie, rękawy koszulek i body, zapinanie zamka w bluzie, buty i czapkę. 
To chyba oznacza pobudkę jeszcze wcześniej... No bo czego się nie robi dla dziecięcej samodzielności...

Co z tego jeszcze wychodzi? A, na przykład jedzenie jogurtu dwoma złożonymi (na łyżeczkę) łyżeczkami. Kurtka założona do góry nogami i plecami z przodu, buty na odwrót. Wkurzenie, gdy zagapię się, podając Kwiatkowi picie i przytrzymam filiżankę ręką. 

Poniżej mała próbka tego, z czym potrafi poradzić sobie dziecię, gdy mama jest odcięta od rzeczywistości w szale gotowania. Krzesełko posłużyło do wspięcia się na blat, odpowiednia szafka otwarta. Kilogramowy słój miodu wyjety, nie stłuczony, a odkręcony. Łyżeczka załatwiona. I tak Igi zapewnił sobie deser bez proszenia o pomoc.
Fryz made by mama :-)
Na koniec wyrafinowana kuchnia, czyli przepis z dziś: kasza gryczana plus sos pomidorowy. Kaszę gryczaną zacząć gotować, w tym czasie zeszklić cebulkę w drugim garnku. Przybrudzone dziecko pragnie umyć sobie (SAMO!!!) dłonie - usadzić je więc koło zlewozmywaka i uzbroić w ręcznik. W tym czasie przystąpić do dalszych przygotowań związanych z sosem. Wlać wodę i resztę składników. Doprawić imbirem i gałką muszkatołową. Odebrać dziecku sól z okolic zlewozmywaka i posolić potrawę. Zdziwić się - pianka na powierzchni sosu? Rozejrzeć się podejrzliwie, powąchać sos. Wyłowić niespotykaną nutę zapachową z wnętrza gara. Omieść wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu poszlak. Zauważyć piankę w dzbanku z wodą. Zbadać. Znaleźć wspólny mianownik zapachowy z mydłem kuchennym. Zlustrować otoczenie, gdzie działa Kwiatek, całkowicie pochłonięty... no właśnie, czym?
Aha. No tak. Gruba, jednolita i wyjątkowo precyzyjnie położona warstwa gęstego mydła pokrywa cały kran, łącznie z jego wylotem. Igi przechodzi właśnie płynnie do pastowania wnętrza zlewozmywaka. Pochłonięty czynnością, nawet nie zauważa, że jego mama wyprodukowała aż dwa sosy, w tym jeden niezdatny do spożycia.

28 listopada 2012

Przepis na normalny weekend?

Normalny weekend? Ale jak to zrobić? Weźmy na przykład poprzedni. Co robiliście? Bo my obijaliśmy się w sobotnim rozgardiaszu domowym do nieprzyzwoicie późnej godziny Ja grałam w bingo z Igim, TK majstrował przy telefonie, po czym, grubo po Ignasiowym czasie na spanie, umieściliśmy dziecię w piżamce... butach, zimowych spodniach, czapce i kurtce i pojechaliśmy. 
Bo przecież w sobotę w nocy był deszcz meteorów! W telefonie zainstalowana została sprytna aplikacja pokazująca niebo, która miała nas prowadzić w odpowiednim kierunku. Ale że szalała w samochodzie, to trzeba było co chwilę stawać, żeby wysiąść i w przenikliwym wietrze pozwolić telefonowi odsapnąć i zdecydować, w którym kierunku mamy jechać. 
W sumie dobrze, że Igul starym zwyczajem zachrapał, gdy tylko zakolcowane koła Suzi dotknęły równej nawierzchni asfaltu za domowym podjazdem, bo było tak piekielnie zimno, że nawet nie chciało mi się zorzy oglądać. A Młody z pewnością by się popłakał. Pojechaliśmy na pustkowie, sztorm już szalał, tworząc na drodze dziwne śniegowe dymki, kotłujące się niepokojąco. Podmuchy wiatru uderzały w samochód, który tańczył na lekko oblodzonej drodze. 
Moje wrażenia są takie: że po pierwsze deszcz meteorów powinien być nazwany mateorów kapuśniakiem, bo kilkanaście "spadających gwiazd" na godzinę można prędzej przyrównać do kapania z kranu. I spodziewałam się, że to będzie przynajmniej kilka jednocześnie, a nie w odstępie kilkuminutowym, przy dobrych wiatrach. Adrenalina niczym przy wędkowaniu. Do tego szlag niech trafi auta, którym zawsze zapalają się światła przy włączonym silniku. Siedzieliśmy zatem jak dwie wrony, kuląc się z zimna i wlepiając wzrok w nieboskłon. I starając się nie zachuchać szyby. I po raz pierwszy zorza mnie wkurzała. Co z tego, że cieniutka i marna, ale i tak zakłócała mi odbiór ;-) Zachuchaną szybę trzeba było odchuchiwać przy włączonym silniku (i światłach) i później znowu długie minuty przyzwyczajać oczy do zmiany warunków...
Szalone życie rodziców Małolata spowodowało, że trochę po północy zaczęliśmy ziewać rozdzierająco. W końcu zgodziliśmy się, że należy zarządzić odwrót. I żałowaliśmy trochę, senni, że pojechaliśmy aż tak daleko. 

A ten weekend? No niby normalny miał być - zwykły wypad ze znajomymi do domku letniskowego. Wiesiulek nam jednak dorośleje i w związku z tym wzrasta poziom absurdu w naszym życiu. Co dzieje się, gdy rodzice idą położyć swe dziecię? Miejąc jednocześnie nadzieję na szybkie oddanie się uciesze moczenia tyłków w gorącej wodzie jacuzzi na świeżym, żeśkim powietrzu?
Hm. Powiem tak. Moczenie tyłków nie następuje aż tak szybko, jakby się chciało.
Dnia pierwszego Syn ma tantrum. Czyli wyje. I mówi jednocześnie. Zrozumieć nie sposób. Wyłuskuję imię Natalia. Ryk. Czyli wiadomość nadal skrzętnie zaszyfrowana w mokrym skowycie. Okazuje się, że wiertarka. Końcówkę wieczoru dziecięcia spędziliśmy więc na spożywaniu wyimaginowanego chleba, który Ignaś wyrabiał w zagłębieniu swej dłoni zabawkową wiertarką. Przedtem powiercił troche w sękach, trochę w kończynach i głowach. Ale chleb wyrabia się i wypieka taką wiertarką najlepiej. Zasnął trzymając w objęciach Michała i wiertarkę jednocześnie. 
Wieczór dnia drugiego obywa się bez wycia. Co nie znaczy, że nie jest intrygująco. Igi nie chce spać, ani ubrać się w piżamę. Ma inne plany, a mianowicie fikanie pod kołdrą. Włazi pod przykrycie, po czym szybko wydostaje się spod niego i siedzi obok, mimo stroju Adamowego. Szybkie śledztwo wykazuje, że pod kołdrę wejść nie może, bo się boi. Czego? Ano, dinozaura. To myk, pozbywamy się dinozaura, chwytając go w garść i stawiając na telewizorze. Igi nieusatysfakcjonowany. Dinozaur zostaje wyniesiony na dwór, wypuszczony, drzwi zamknięte. Wchodzi pod kołdrę, ale nawet się nią nie przykrywa, bo na drodze kolejny gad. Przy dziesiątym dinozaurze straciłam rachubę. Kilka zostało na telewizorze, większość nadal hasa po dworze, a jednego głaskaliśmy i nawet dostał całusa. Wieczory były mocno abstrakcyjne. A ja mogę sobie w CV wpisać nową umiejętność - błyskawiczne radzenie sobie z inwazją małych, niewidzialnych dinozaurów :-)




26 listopada 2012

Pierwsza sesja dzidziusiowa

Latem robiliśmy zdjęcia tej przesympatycznej parze: Sanita i Pavels. Tym razem przyszła kolej na maleństwo. Prześliczna dziewczynka ma już dwa miesiące i, oprócz urody, uroczą osobowość. W roli modelki czuła się świetnie, czym zaskoczyła wszystkich. Na sam koniec sesji, zamiast spać, ucięła sobie długą pogawędkę z fotografem, z której to rozmowy pochodzą najładniejsze uśmiechnięte zdjęcia.
Aha, znak wodny kłamie. Jesli już zachęcać, to do fejsbuka, bo strona worldinlens.me chwilowo nieaktualizowana, niech lepiej fejsbuka sprawdza ten, kto ma ochotę: worldinlens.
Oto Viktorija (i jej mama):


23 listopada 2012

Jedzenie - najprościej jak się da

Mam nadzieję, że to już ostatni raz o żarełku sie rozpisuję. Tym razem jest to pisane z myślą o koleżance. I będzie o BLW - tu więcej zdjęć z naszej jedzeniowej przygody.
BLW, Bierz Lub Wywal, to nieskomplikowany sposób podawania jedzenia niemowlętom i toddlersom. Znajdzie zwolenników wśród tych, którzy:

  • lubią podnosić ciśnienie teściom ;-)
  • cenią swój czas 
  • cenią ciepły posiłek na talerzu i (co istotne) nadal ciepły w ustach
  • lubią prostotę
  • są skłonni zdrowo się odżywiać
  • chcą pozwolić na samodzielność dziecku
  • lubią wspólne posiłki i doceniają ich wagę w życiu rodzinnym
  • lubią zapewniać edukacyjne rozrywki dziecku
Na czym opiera się ten sposób odżywiania? To po prostu podawanie dziecku, od początku przygody z pokarmami stałymi, jedzenia w formie innej niż papki, słoiczkowe mazie i zawiesiste roztwory. W kawałkach, w całości, w słupkach. To wspólne jedzenie tych samych posiłków. To postawienie na samodzielność Małego Człowieka i wyzwanie dla rodzica w kwestii zaufania dziecku. To brak zmuszania, nakłaniania do jedzenia. To pełen szacunek dla tej Młodej Osoby, która najlepiej wie, czy jest głodna, czy nie, czy ma ochotę na chleb, czy jabłko, która czasem odczuwa ból brzucha lub zwyczajny brak apetytu. I szacunek dla umiejętności naszego dziecka - a brak wyręczania w czymś, co umie i może zrobić samo, jest doskonałym sposobem na to, by ten szacunek pokazać. To więcej czasu dla dziecka. I w pewien sposób "wymuszony" zdrowszy styl odżywiania całej rodziny.
Dodam jeszcze, że ten sposób, w autorsko zmodyfikowanej formie, pasował nam bardzo. Wyrażam sie o nim pozytywnie, co nie zmienia faktu, że jeśli ktoś nie ma ochoty na taki sposób odżywiania, nie zamierzam z tym polemizować :-)
Potrzebny sprzęt - przygotowujemy otoczenie:
- w wersji podstawowej nie potrzeba rzecz jasna niczego - wystarczą kolana rodzica i jego talerz, ewentualnie mniejsze sztućce (widelec deserowy, łyżeczka do herbaty)
- przydatny jest łatwy do umycia fotelik (my z powodzeniem korzystamy z najprostszego modelu pewnej skandynawskiej firmy), który można nawet wrzucić do wanny lub pod prysznic, jedzenie można wykładać wprost na tackę lub do odpowiednich naczyń
- przed dzieckiem można ustawić kubek z wodą (u nas doidy cup) i sztućce, których w pewnym momencie z pewnością zechce używać, naśladując nas
- śliniak, fartuszek, mata, worek lub nielubiane prześcieradło pod fotelikiem - a ja po prostu rozbierałam Ignasia do jedzenia, a po jedzeniu spłukiwałam go pod prysznicem, a otoczenie przecierałam ściereczką.

Wymogi - przygotowujemy siebie:
- przede wszystkim dużo spokoju, psychiczne przygotowanie się (szczególnie na odkrztuszanie)
- zapoznanie sie z zasadami pierwszej pomocy (na wszelki wypadek i dla większej pewności siebie)
- zaufanie dziecku w kwestiach doboru jedzenia, sposobu jedzenia, jego ilości,
- pozwolenie dziecku na samodzielne poznawanie świata
- dziecko je to, co my, zatem zwracamy uwagę na swoją dietę, unikamy cukru, soli, przypraw z solą, dodatków chemicznych, produktów gotowych, wysokoprzetworzonych, rafinowanych, smażenin, napojów sztucznych lub gotowych soków, herbaty, kawy itp.

Pierwsza pomoc - zapoznajemy się bezwzględnie:

Podstawowe zasady - czyli od strony praktycznej:
- pokarmy wprowadzamy po 6 miesiącu życia
- dziecko powinno siedzieć samodzielnie (nie zaleca się sadzania na siłę, więc niesiedzące maluchy można też położyć na brzuchu, a jedzenie położyć przed nimi, by mogły po nie swobodnie sięgać, ewentualnie na czas jedzenia podeprzeć bardzo dobrze w krzesełku lub na kolanach)
- podajemy jedzenie pokrojone w wygodne do uchwycenia kawałki, np. słupki
- dostosowujemy jedzenie do wieku malucha - jesli podamy 6-miesięczniakowi groszek, to wywołamy jego frustrację, a nie radość, za to kawałek chleba spotka się już z innym przyjęciem
- dyskretnie obserwujemy dziecko, szczególnie z początku, by przekonać się, jak radzi sobie z jedzeniem i jego odkrztuszaniem, 
- podczas posiłku przed dzieckiem powinny znaleźć się produkty ze wszystkich grup żywieniowych, by mogło spośród nich wybierać, oczywiście świat się nie zawali, gdy damy dziecku to, co akurat jest w kuchni, ale wybór jest bardzo ważny.

Nie trzeba:
- gotować dwóch osobnych obiadów tego samego dnia, przygotowywać osobnych śniadań, kolacji, przekąsek 
- rezygnować z własnego posiłku lub zjadać zimnego jedzenia. Jemy razem z dzieckiem, dzięki czemu spędzamy razem czas, a dziecko uczy się manier przy stole (choć przez pierwsze miesiące tego nie widać)
- sprawdzać w tabelach, jakie produkty można podawać dziecku (przy czym miód należy podawać po pierwszym roku życia, a grzyby, ho ho, dopiero w podstawówce) 
- zmuszać dziecka do jedzenia - jeśli mu zasmakuje i będzie głodne, z pewnością zje; jeśli nie je, być może nie ma na to ochoty lub jest uczulone na dany produkt
- nadmiernie pilnować odkrztuszającego dziecka, panikować, podbiegać do niego, strasząc je podczas każdego odruchu odkrztuszenia (należy za to, zwłaszcza z początku, spokojnie i uważnie je obserwować)
- podawać bezsmakowego jedzenia, unikać naturalnych przypraw, ziół.

Czego należy się spodziewać:
- twórczego nieładu, czyli produktu artystycznych zmagań z jedzeniem naszego dziecka
- radości z plaskania, zrzucania, rozgniatania, rozsmarowywania, oglądania, rozdrabniania, kruszenia, rozlewania, mieszania, smakowania, oblizywania, ciskania, wypluwania, wpychania sobie jedzenia do buzi dwoma łapkami, jedzenia zupy palcem, łapania, przesuwania...
- że jedzenie może stać się dla Małego Człowieka fascynującym zajęciem na godzinę lub dwie
- odkrztuszania, wyglądającego jak wymiotowanie lub wypluwanie z odruchem wymiotym lub kaszlem, wynikającego w większości przypadków wyłącznie z podrażnienia wrażliwego punktu w jamie ustnej odpowiadającego za ten odruch. Odruch ten z czasem zaniknie. Nie mylić z zadławieniem! 
- jedzenia dokładnie tego samego co mama - kwestia przetrwania. Dziecko przejawia ogromne zainteresowanie talerzem mamy i jego zawartością, bo jest to już pokarm "sprawdzony" przez najważniejszą osobę. Dawanie dziecku czegoś innego niż jemy może powodować jego niepokój lub po prostu ciekawość.

Czego można się spodziewać:
- do roku mleko jest najważniejszym pokarmem, dziecko może traktować jedzenie stałe wyłącznie jako zabawę, bardzo edukacyjną i twórczą, niekoniecznie jednak będzie dużo jadło
- odmawiania jedzenia. Jednorazowo lub na dłużej. W przypadku odmowy jednorazowej można naturalnie zaproponować coś innego, ale BLW opiera się na zaufaniu także w tej trudnej kwestii. U nas zawsze okazywało sie, że odmowa miała proste wytłumaczenie, gdy to zauważyłam, łatwiej mi było ufac Igiemu. Np. w pierwszym przedszkolu pani wciskała jedzenie na siłę, któregoś dnia Igi bardzo stanowczo odmawiał i nic nie zjadł, co mi zakomunikowała. Jeszcze tego samego dnia bardzo mocno wymiotował. Mój niespełna roczny syn rozsądnie podszedł do sprawy, nie chcąc nic jeść - sama zrobiłabym to samo. Gdyby ktoś kazał mi zjeść kanapkę na bolący żołądek, byłabym po prostu nieszczęśliwa.
W przypadku odmowy jedzenia przez dłuższy czas należy zdać się na własną intuicję, gdy podpowiada nam to ona - poradzić się lekarza.
- jeśli na stole postawimy sól i cukier, maggi itp. - dziecko także będzie chciało doprawiać sobie jedzenie na własnym talerzu
- "oszustwa" w stylu sprite w szklankach rodziców, a woda w szklance dziecka zostaną rozszyfrowane
- dziecko raczej nie zje czegoś, na co jest uczulone, a jesli zje i poczuje się gorzej lub wystąpi reakcja alergiczna, będzie samo odmawiało ponownego zjedzenia produktu, który mu zaszkodził
- "faz" na pewne jedzenie, czyli pomijania wszelkich produktów, oprócz jednego lub kilku konkretnych, my mieliśmy na przykład Rok Owsianki i Miesiąc Bananów.

Od siebie dodam na koniec, że trzeba mierzyć siły na zamiary. Gdy jesteśmy zmęczeni, a bałagan w otoczeniu zaczyna nas przerastać, czy może dokądś się spieszymy - może lepiej podać posiłek łyżeczką. Zdenerwowanie z powodu przedłużającego się posiłku, czy niechcianego dodatkowego nieładu nie będzie wpływało korzystnie na atmosferę podczas posiłku. Ja nie byłam "gotowa" na podawanie do samodzielnego jedzenia zup oraz kasz na mleku z takim trudem ściąganego.
Wspólne posiłki mają byc czystą przyjemnością z jedzenia i obcowania ze sobą.

Enjoy!


14 listopada 2012

Czapki z głów

Ostatnio zaczęła się u nas zima. Pobliska, ukochana przez tubylców góra pokryła się lukrem, na trawie czasem pojawia się szron. Bywa, że temperatura spada poniżej zera, no ale nie czarujmy się, to żaden wyznacznik zimy mimo wszystko nie jest. Moja pierwsza noc pod namiotem tu, latem, dodam, okazała się być nocą o temperaturze -2. Było mi chłodno.
Czy lato, czy zima, jednym słowem mogłabym opisać Wyspę. Intensywna. Wszystko, co tu się dzieje, jest właśnie intensywne. Deszcze padające pod wszystkimi kątami, także poziomo. Lato ze słońcem bez przerwy. Wiatry, od których auta tańczą na drogach. I odczucia ludzi - albo się Wyspę kocha, albo przeciwnie. Nie można inaczej, jak z taką samą intensywnością oddać jej w uczuciach tego, czym nas ona raczy na co dzień.

Najlepszym wyznacznikiem zimy tu są wichry. Kiedy w Stanach szalała Sandy, o czym trąbiły wszystkie media, u nas również był wiaterek. Ponoć Sandy wiała z prędkością nawet do 180km/h. W tym samym czasie wiało i u nas, z prędkością, bagatela, dochodzącą do 240km/h. Jak to koleżanka powiedziała - nadeszła zima po prostu. Najbardziej narażone na podmuchy wściekłego wiatru drogi zamknięto, a dzieci nie wypuszczano w wietrzne dni na dwór. Poza tym zaobserwować można było podniecenie ludności warunkami pogodowymi, objawiające się głównie filmowaniem fal oceanu, by potem móc wrzucić nagranie na fejsbuka. A Igi się popłakał. Po tym, gdy z trudem zapięłam go w foteliku i z jeszcze większym trudem zamknęłam drzwi samochodu, wywiało mnie i nie mogłam sama do Suzi wsiąść. Ale to było tylko chwilowe, trzymając się klamek, dotarłam w końcu do drzwi kierowcy. Bez przeszkód dojechaliśmy na miejsce, a po drodze podziwialiśmy krzaczory ozdobione śmieciami.
Widok, który spotkał nas w centrum miasta, był bardzo intrygujący.

Film z okna biura

Jak widać, życie toczy się swoim torem...

A tu - 3 minuty z naszego samochodu:

link :)

(youtube nie chce mi z blogiem współpracować i nie odnajduje filmów)
Dodam jedynie, że to zwykłe filmy z owiewanego wiatrem miasta, nie podczas apogeum wichury. Zresztą, w centrum nie wiało najmocniej, ale już w naszej wiosce było weselej, choć i tak wicher nie rozwinął do końca swych skrzydeł.

9 listopada 2012

O nagromadzeniu przymiotników

Spory na gruncie muzycznym to już tradycja w naszym domu. 
Niesnaski na linii Matka Kwiatka - Tatko Kwiatka wynika zazwyczaj z doboru utworów i ich głośności. Kwiatek, wzorując się na mamie swej, strofuje Tatę swego, że "Ciii, tato". Ja z kolei jestem jego prywatnym didżejem. Radio, gdy on ma ochotę na "Tłinku, tłinku"?! Mam, jego zdaniem, rzucać wszystko, czym aktualnie się zajmuję, i spełniać jego muzyczne zachcianki. Dodajmy, że w związku z nagłymi zmianami tych zachcianek funkcja playlisty jest wysoce drażniąca. 
Jeśli chodzi o opisywanie rzeczywistości, to Kwiatuszek rozleniwił się słownie. Jeśli jest OK, to jest "fajne", jeśli przeciwnie, coś go wkurza, to raczej skrzeczy.

Jakież było moje zdziwienie, gdy włączyłam piosenkę, która do tej pory była numerem jeden na jego liście przebojów.
- Nieeeeeee! - zaskowyczał Igi - Nie cem. To stale, bludne, obleśne i śmieldzące!

A piosenka była ta:
Czyż nie jest urocza?


5 listopada 2012

Standardy

... się mojemu synowi zmieniają jak w kalejdoskopie.
Uno: odnośnie rękawów. Żeby był ten rękaw do nadgarstka, nie krótszy (skrzek), nie dłuższy (skrzek, skrzek). To ja mu czasem pyk, rękaw krótki... Wiem, że będzie naciągał go aż do nadgarstka, skrzypiąc niemiłosiernie i - wybaczcie - ale mam ubaw.
Po drugie uno: nogawki. Brzeg nogawki ma się znajdować na wysokości kostki. Nie wyżej, i nie niżej, bo system będzie alarmował o errorze sygnałami ostrzegawczymi (skrzyp i ogólna mendoza). A nie, przepraszam, w wypadku nogawki za krótkiej następuje komunikat "zimno nogu", połączony z próbą naprawienia błędu. "Zimno nogu" dotyczy także naszego lalka Michała, jego kształtne lalkowe łydki również nie mogą być odsłonięte, bo Igul odczuwa lalkowe zimno.
Zamki. Zamki błyskawiczne, przez niektórych ekspresami zwane, czynią spustoszenie, jakby ktoś nie wiedział. Zamki błyskawiczne powodują ból i cierpienie. Nie tylko związany z niemocą przy próbach samodzielnego zapinania (czyli mniej więcej pół Ignatkowego życia). Nie, nie. Zamek błyskawiczny zapięty pod szyję rani, drapie, gryzie itd. Jest złem wcielonym i wymaga egzorcyzmów polegających na wydawaniu z siebie intensywnych dźwięków w okolicy wysokiego C. Zamek błyskawiczny, nawet taki z zakładką chroniącą młode ciało przed straszliwymi ranami, akceptowany jest jedynie rozpięty do połowy dziecięcego cześcika.
Glutoza: z okazji przedszkolnych uciech i ogólnej wymiany płynów ustrojowych, gluty zajmują poważne miejsce w gorącej dziesiątce tematów rozmów codziennych. Nie, nasze dziecko nie meczy do palca z kozą po efektywnym wierceniu w nosku. Raczej nie wierci zresztą, ale załącza system alarmowy w wypadku wystąpienia gluta, który mu w jakiś sposób przeszkadza w egzystencji i wyciem zatytułowanym "Mamo, mam gluta" każe sobie winowajcę usuwać. Jeśli jeszcze o efektach ubocznych kataru mówimy, to klasyfikacja jest prosta. Mamy a) w nosie źle, b) poza nosem obojętnie. Gdyby główny bohater podpunktu przykleił się jednak do palca, a przy próbach zdjęcia - do drugiego palca i nastąpiła tym sposobem sytuacja patowa to c) poza nosem też źle (=skrzek). A jakby ktokolwiek miał wątpliwości (choć dzieciaci pewnie nie mają) to katarem można wykonywać nietrwałe malunki abstrakcyjne na ubraniach wszelkich, ze szczególnym uwzględnieniem rękawów.
Brud: jeśli w czasie jedzenia syn mój pierworodny ochlapie się delikatnie wodą z kubka, włącza alarm informujący o zaistniałym problemie, a mianowicie "mamo, jestem bludny!". Dodam dygresyjnie, że wykładanie ściereczek lub serwetek nie pomaga bynajmniej na odruch wycierania pomidorowo - maślanej gęby rekawem, a ubrudzonych gęstym sosem łapek w - to chyba jasne - koszulkę, ewentualnie spodnie. Tak oczyszczony Kwiatek jest gotów do zabawy i naturalnie nie zgłasza żadnego problemu związanego z występowaniem zabrudzeń.

Te urocze fobie "bliskie ciału" mają jeszcze braci i siostry w postaci natręctw. Słyszał ktoś o buncie dwulatka? He he. Bunt? Nie, my mamy natręctwa dwulatka :-)

I tak oto: chodniczkowi Igi nie przepuści. A że w domu mamy galopujące koty i Kwiatowego Tatę, Igi ma pełne ręce roboty w odginaniu zagiętych rogów chodniczków i rozprostowywaniu fałd.
Drzwi: mają być schludnie zamknięte. Jeśli się nie dają zamknąć, a zdarza się to czasem, jako że w domostwie naszym nie każdy układa ubrania w kostkę, a paski od plecaków czasem zawisają w oczekiwaniu, aż ktoś je litościwie upchnie w uchylonej gardzieli szafy, Igi zaczyna wycie do księżyca z frustracji.
Drzwiczki i szuflady: jak wyżej. Czasami osobie, która szuflady nie zamknęła, dostaje się bura połączona z instrukcją "zamknij", czasem Igulinda wielkodusznie zamyka sam i równie wielkodusznie rzuca zdawkowe "proszę" lub "pomogłem".
Blokady antydzidziusiowe na wszelkich szafkach: jest misja. Znowu drobne ręce pełne roboty, bo blokady te mają być zatrzaśnięte. I idzie człowiek do śmietnika, komody, szuflad kuchennych, szaf, czy szafki łazienkowej, a tu opór. Wszystko skrzętnie pozamykane (i dobrze) oraz zablokowane (gorzej, bo strzela to pieruństwo na boki i Ziut wyje, że się popsuło tymczasowo). Ostatnio widziałam te wszystkie blokady w użyciu, gdy Igi miał miesięcy dziewięć. Prawdziwy renesans.
Buty: niech no ja wpadnę na pomysł, by zawczasu postawić kozaki Wiecha przed wyjściem przy fotelu, coby czas oszczędzić. Ha, ha. Czy jest szansa, że będą tam nadal stały, gdy usiądziemy, by się ubierać? Kurtka będzie, bluza też, czapka również. Ale na kozaki bym nie liczyła. Będą z pewnością wśród innych butów, w przedpokoju. No przecież.

Wiadomość z ostatniej chwili: Kotka schrupała właśnie z największym smakiem mysz pod łóżkiem, zostawiając jeno nereczkę. Co ona ma z tymi nereczkami, doprawdy. I z jedzeniem pod łóżkiem. Mama jej nie nauczyła, że z miski się je? Nie dalej, jak dwa dni temu, z okazji mopowania, wygarnęłam spod tegoż łóżka zasuszoną nóżkę ptasią z przyczepionym do niej smętnym piórkiem. Najwyraźniej krwiożercze małe bydlątko stołuje się z zapałem w sypialni i niestety, jak to kot, czeka na służącego, który po uczcie posprząta.

To dobranoc! Rodzice dzieci o wysokich stndardach muszą dobrze się regenerować, żeby mieć siły na wychodzenie naprzeciw wymaganiom swoich małoletnich pociech.