Proszę dziadków, będziemy żyli ;-)
To tylko temperatura. Przez chwilę było ciężko, ale tylko dlatego, że paracet to lekarstwo, które można sobie o d... rozbić, a okładów Stworek nie dawał sobie robić. Taki kaprys. Nurofen też zawiódł, pierwszy raz. To wkurzające, walczyć z gorączką, prawie 41 i nie móc za wiele zrobić, ale daliśmy radę. Babu M., olejek miętowy wcierany w stopy rzeczywiście działa!
Kwiatek przez te 3 dni przebywał wyłącznie w dwóch stanach: albo śmigał na dragach, którymi go szprycowaliśmy, albo słaniał się, zlewał potem i telepały nim drgawki. I mówił biedulek, że mu zimno. Pokarmów rzecz jasna odmawiał, za to opijał się jak bąk. Mądrze czynił. Drugiego dnia tej dzikiej gorączki zdecydowałam, że czas na szpital. Wtedy zły duch wstąpił w Kwiatowego Tatę.
Kiedy spokojnie oznajmiłam mu swą wolę, ze zwiotczałym, spoconym i pokrytym gęsią skórką, nieszczęśliwym dziecięciem w ramionach, zrobił co następuje: wziął ciepły prysznic, zrobił sobie kilka kanapek, wybrał sobie kreację, w której postanowił wystąpić w szpitalu, zagryzł ogóreczkiem i rozważał kolejną kanapkę gdy... Dotarło do niego, że jego Druga Połowa zaordynowała szpital. No jak to, nie może być. Przeca ona lekarzy jak ognia itp! Prawie widziałam tę żaróweczkę zapalającą się nad jego głową. I po chwili pulsującą czerwonym światłem. Nagle spocił się z wrażenia, zaczął kręcić jak kura, która ma zaraz znieść jajko, zdenerwowany poszukiwał rzeczy do ubrania dla Kwiatosława, miotając się po domu, wybebeszał komodę, zastanawiając się nad wyborem optymalnej pieluchy i kombinezonu. W międzyczasie pokrzykiwał na mnie zapalczywie w ramach popędzania, bo przecież biednemu dziecięciu właśnie "topi się mózg". W trzy minuty mieliśmy płaczącego, rozpalonego chorutka i ostro wkurzoną mnie. Minionej nocy walczyliśmy z temperaturą o 0,1 stopnia niższą i jakoś TK nie panikował, a tu nagle wieńczy mi to wszystko popędzającym trąbieniem klaksonem! Faceci!
Szpital, jak się okazuje ma dobrze wygłuszone sale badań, bo TK poszedł po picie dla Kwiatowego na drugi koniec placówki i ominęła go wątpliwa przyjemność ujarzmiania drącego kastę potomka. Nie zdążył wrócić zanim przyszła nasza kolej na badanie. Twierdzi, że w poczekalni cisza i spokój. Za to Igulec darł się podczas badania uszu, gardła, miętolenia brzucha, mierzenia tętna, zaglądania w oczęta zamglone i oględzin stópencji i dłoni. Wkurzył go stetoskop i spanikował nawet przy zdejmowaniu pieluchy. O pobraniu krwi, czy wymazie z gardła nadwerężonego wrzaskiem nie wspomnę. Prawie ogłuchłam. W międzyczasie szczerzył się do lalki i czytaliśmy książkę. Mieliśmy fajną pogawędkę na temat warunków pogodowych na zewnątrz. Przeprowadziliśmy fascynującą dyskusję o tym, co w pokoju jest zimne, a co nie. Kiedy wracały urocza Dochtórka lub którakolwiek z miłych pielęgniarek, włączał "darcie paszczy" mode, więc zabawiałam się w czytanie z ruchów ust personelu szpitalnego, żeby się dowiedzieć co następuje: wszystko gra, badanie krwi wskazuje na infekcję wirusową, więc see ya, bo robimy wszystko jak należy.
Jeszcze tego samego wieczoru miałam czterogodzinny maraton w zbijaniu gorączki, bo TK postanowił uczcić wyjazd do szpitala samotną wycieczką rowerową. Na szczęście przyjechał w końcu i zrobił mi kakałko. Dobra, przyznaję, smyrfony to nie taka zła rzecz! Może się człowiek zabawić czytelnictwem bez przerywania niespokojnego snu chorego i spłonionego dziecięcia.
Na koniec dodam, że mam książkę pod tytułem "Chore dziecko chce się bawić". Plasteliny-sriny i tak dalej. A figę. Chore dziecko po baterii leków chce popierdzielać na spacerki, względnie jeździć na rowerze w swoim nowym foteliku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twój komentarz się nie pojawił? To dlatego, że oczekuje na moderację. Opublikuję go najszybciej, jak tylko będę mogła!