13 lipca 2012

Powrót do domu i tajemnica zaginionej kupy

Jestem w plecy o wiele postów, zatem zaczynam sobie tak najzwyczajniej, od środka.
Wróciliśmy. I to tydzień temu. Jest już spokojniej, ciepło i słonecznie - ale rzecz jasna chłodniej niż w Polsce. Kwiatuszek nam odsapnął, a my powoli dochodzimy do siebie po męce urlopowej. Wiadomo...
Lot był fantastyczny! Mimo moich obaw Zdzichu bawił sie znakomicie. Nic nie stoi na przeszkodzie, bym wytłumaczyła to sobie w następujący sposób: moja Bardziej Włochata Połowa nie mówi tego głośno, ale wszyscy i tak wiedzą, że za lataniem nie przepada. Ja wykazuję tu  pewną gruboskórność i zlewam latanie oraz samoloty tak zwanym ciepłym moczem. Bez Kwiatowego Taty dzidziuś doceniał uroki podniebnych podróży, podziwiał chmurki, pstrykał tacką i roletą, pił radośnie wodniste kakałko pokładowe, strzelał wokół bułczanymi okruchami, dzielił się pokarmem ze swym lalkiem Michałem, zagłębiał się w lekturze, by po chwili wygrzebać się z niej w celu, powiedzmy, rysowania. Prawie cztery godziny zleciały szybko, łatwo, bezwrzaskowo i sympatycznie. I bez awaryjnych kreskówek. Kwiatek dał troszeńkę czadu podczas oczekiwania na walizki, ale prawdę mówiąc osądzam go, dlaczego nie pękł wcześniej. 


Półtora miesiąca to niesamowicie długi czas - jednak. Muszę to przyznać patrząc na to, jak teraz Młody bawi się swymi zabawkami, jak rozmawia z kotami, czy rowerkiem.
Wczoraj oznajmił:
- Pasiam, guga - czyli na nasze "przepraszam rower", gdy z roweru schodził, po czym ujął go za kierownicę i stwierdził - Choć, guga, idziemy tutaj. 
I poszli.

Albo, podczas przejażdżki na tejże "gudze", wjechawszy na spory kamień stwierdził, strwożony z lekka:
- O jeziu, kamyk. O jeziu!

Zabawa w autobusie
Igi oczekuje teraz częstego, żeby nie powiedzieć nieustannego wychodzenia na dwór, więc prace domowe leżą odłogiem, sprzęty pokrywają się stopniowo kurzem, kocim futrem i pyłkami traw. Ech. Kotom dostaje się za długą przerwę w męczeniu, więc są lekko nerwowe. Tym bardziej, że Igi BLW nie stosuje i z lubością przymusza biedne futrzaki do jedzenia, to wciskając im brutalnie głowy do misek, to podając im uprzejmie chrupki do pyszczków, mówiąc "Jec, kotek", albo "Dajej, dajej", względnie "Posiem, kotek" (proszę kotku).
I zginęła nam pewna kupa. Bo była, ślady jej znalazłam, ale jej samej nie. Ignaś, pytany, gdzie jest kupa, odpowiadał pewnym głosem "Tu" i wskazywał mi coraz to nowe lokalizacje. Skpitulowałam. Kupa fantomowa. Z Igim to gorzej, niż ze szczenięciem. ;-)

A jutro robimy oficjalne podejście do pożegnania z pieluchami. Proszek do pieluch mi się skończył, wykańczam jednorazówki jeszcze z wakacji przywiezione i jakoś zupełnie nie czuję bluesa, jeśli chodzi o dalsze tego typu zakupy. Zaopatrzona w wolny czas, baterię ohydnej bielizny dla małych mężczyzn, która razi moje wyczucie estetyki wstrętną kolorystyką i jeszcze gorszym wzornictwem, przystępuję od soboty do pożegnania z laniem w gacie. W związku z tym książka "Nocnik nad nocnikami" znowu jest wałkowana jak dawniej, a do tego ucinamy sobie miłe pogawędki o tym i tym drugim. O odrażających gatkach, które teraz Igunio zacznie nosić zamiast pieluch. O pożegnaniu pieluch. O tym, jak do tematu załatwiania się podchodzą poszczególni domownicy, z uwzględnieniem kotów naturalnie. I kiedy tak opowiadaliśmy sobie, kto nosi majtki oraz gdzie umieszcza swoje siusiu, wyszło nam, że zdaniem Ignasia Tati siusia "... do auta. Nie, do autobusa" - bo Igiemu najwyraźniej w trakcie rozmowy zgrzały się styki i przełączył się automatycznie na rozmowę pt. "Dokąd idziemy?".
Poza tym jaja nieziemskie, bo powiedziałam drogiemu Ignacemu, że koniec picia mleka nad ranem - wszak będzie to bardzo wypadkogenne. I rozmawiamy sobie o tym, że jak się obudzi, to mleko będzie spało, więc będziemy się przytulać i zaśniemy, by spać do rana. Pierwszej nocy postanowił w związku z tym obudzić się i rozedrzeć już o 1, zamiast zwyczajowej 5 rano. Prośbie o mleko konsekwentnie odmówiłam, więc Igi w spazmach zaczął nadzierać się o - najwyraźniej najbliższy substytut tego napoju - serek. "Siejka, daj siejka" wył dramatycznie, by po kilku sekundach uspokoić się i zapaść w głęboki sen. Następna noc była trudniejsza, bo obudził się, powydzierał chwilkę, po czym postanowił zasnąć. I nie udało mu się to przez... 2 godziny. Szczerze współczułam mu tego, choć podziwiam samozaparcie. Bo cały czas usiłował w ciszy zasnąć, przewracając się jedynie na boki, więc zarobiłam kilka razy łokciem w oko, a jego Ojciec kolanem w brodę. Dziś z kolei Wiesiulek zakomenderował, że mamy iść "do pokoju", na co musiałam oświecić go, że żadna siła nie wyciągnie mnie z łóżka, więc postanowił krzykiem wynegocjować czekoladę. Spał mocno kilka chwil później. 
Uff. Jestem zaskoczona takim obrotem sprawy, bo Igi jest już mocno świadomy otaczającego go świata i sądziłam, że będę miała kłopot z wytłumaczeniem mu, że jest noc, gdy przez rolety docierają do nas przez całą noc ostre promienie słoneczne. A w najlepszym wypadku po prostu zwykłe światło dziennie. Jednak udaje się i dzidziuś na moje prośby zasypia ponownie bez gadania.
A tak poza tym, to chwilowo jestem guru własnego dziecka, bo potrafię zwinąć język w rurkę. Młody z namaszczeniem usiłuje tę czynność skopiować, co daje efekty wyjątkowo komiczne.
KUKU!

2 komentarze:

  1. Ha! Pierworodnego też jara ta moja umiejętność :) I Ojciec nie ma szans, bo nie potrafi ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak, u nas to samo. Młody nie odziedziczył tego w genach po mnie. w ogóle po mnie ma tylko usta, resztę olał.

      Usuń

Twój komentarz się nie pojawił? To dlatego, że oczekuje na moderację. Opublikuję go najszybciej, jak tylko będę mogła!