9 października 2013

3 lata temu (3) Wielki Finał, czyli jak omal nie utopiłam się w wannie

(Uwaga, będzie nieco biologicznie)
3 lata temu czwartą noc spędzałam nie w domu, a w szpitalu. Położyliśmy się spać po 2. Nabuzowana adrenaliną, nie mogłam zasnąć. Kwiatowy Tato nie doznaje zbyt wielu rozterek, szczególnie, gdy pod ręką jest łóżko. Zresztą, czasem i łóżko jest mu niepotrzebne do szczęścia - kiedyś zasnął w jacuzzi, w biały dzień i to podczas rozmowy ze mną ;-) Jego zdolności pod tym względem są wręcz legendarne.
Druga moja Połowa zasnęła jeszcze w locie na poduszkę. Kiedy szturchnęłam go łokciem w nadziei na jakiś towarzystwo, uchylił oko, po czym (w jego odczuciu zapewne) przytulił mnie łagodnie. W praktyce przydusił mnie swoim cielskiem i zachrapał do ucha. Kilka godzin później odeszły mi wody, więc zawołaliśmy 3 już położną. Umieściłam się w wannie, ale po 4 nieprzespanych nocach byłam tak osłabiona, że nie byłam w stanie nie utopić się bez pomocy osób z zewnątrz. Wkrótce role się wyklarowały - mama przytrzymywała mnie, bym nie utopiła się w wodzie, Tatuś-To-Be musiał ściskać mi biodra, bo mnie bolały, a położna była w kilku miejscach naraz. 

Ponieważ boję się igieł, olałam propozycję akupunktury, ale na gaz rozweselający już się zgodziłam. Gdy gaz podawała mi położna, czułam się bezpiecznie, potem rolę tę przejęła moja mama i szło jej nieco gorzej, ale szybko się wyrobiła - w końcu też personel medyczny. Za to moje kochanie nie dość, że marudziło, że chce mu się siku od kilku godzin (nie, nie pozwoliłam mu się wysikać jeszcze przez kilka godzin, potem powiedział mi, że był tak zdesperowany, że miał ochotę oddać mocz do "mojej" wanny) ;) to jeszcze gdy przyszła jego kolej na podawanie mi maski z gazem, myślałam, że umrę. Gaz podaje się na czas wdechu. Trzeba to jeszcze zsynchronizować ze skurczami i ot, cała filozofia. Jest to jedno z moich zabawniejszych wspomnień - chcę wziąć oddech, a maska z gazem nie nadchodzi. Albo nadchodzi, ale podana tak, że zatyka mi nos. Albo podawana mi jest z wodą w środku, więc wdycham wodę, zamiast powietrza i zachłystuję się. Ale przeżyłam. Głównie dlatego, że Kwiatowego Tatę odesłano z dala od butli z gazem.

Wszystko przedłużało się niemiłosiernie, wyszłam z wanny, by zmienić pozycję, a w pewnym momencie zaroiło się wokół mnie - kilka nowych położnych i nawet lekarka. Najpierw próbowały nowymi pozycjami obrócić Ignasia, który ustawił się wyjątkowo niefortunnie, potem zaproponowano mi oksytocynę, znieczulenie i vacuum. Zgodziłam się jedynie na oksy. Potem przewieziono mnie na zwykłą porodówkę, gdzie zwiększyłam wysiłki. W końcu zgodziłam się na vacuum, ale bez znieczulenia, tylko miejscowe. Kilka chwil i już miałam fioletowego robala na klacie. Zupełnie abstrakcyjne uczucie. Szczęśliwemu tacie dano nożyczki i krew chlusnęła na całą salę. Duży błąd, bardzo nas za to potem przepraszano.

Kolejna miła położna zszyła mi nacięcie (miałam je z okazji vacuum, bo tu się nie nacina krocza, o ile nie trzeba) i już - dostałam dwie kołdry, Ignasia przy boku, szybka lekcja karmienia piersią i wszyscy sobie poszli, zostawiając w sali jedynie naszą czwórkę. Jeszcze tylko jedna z położnych przyniosła nam obfite śniadanie i mieliśmy czas na odpoczynek.

Potem jedynie poproszono mnie, żebym poszła do naszego pokoju (bo w "gniazdku" z jednej strony korytarza są sale porodowe, z drugiej pokoje dla rodzin z noworodaskami), gdzie znowu można było regenerować siły. W związku z czym wszyscy posnęli, oprócz mnie. Wieczorem wpadła do nas położna, która przyjmowała mnie na oddział z pytaniem, czy zostajemy na noc, za co serdecznie podziękowałam i pojechaliśmy do domu. 

Najmilej wspominam położną, która w czasie porodu podawała mi wodę przez słomkę. 

Najbardziej rozbawiła mnie babka, której powiedziałam, że chce mi się siku, ale czuję się za słaba, by dojść do łazienki - stwierdziła, że mam się nie przejmować i siusiać nawet na stół. Uznałam, że to aż nazbyt hippie i nie skorzystałam.

Za najbardziej urocze uznałam położne prowadzące szkołkę przed porodem, które rozpływały się na temat piękna łożyska.

Podsumowanie? 4 nieprzespane noce, 4 bolesne dni, 4 dyżury położnych, 18h akcji porodowej liczonej jedynie w szpitalu i jeden mały stworek, który wyglądał nieco jak skrzyżowanie trolla z gnomikiem. Urodził się o 11:50, czyli akurat na obiad.
Najbardziej po porodzie bolało mnie gardło od darcia się jak zarzynane prosię. Teraz już wiem, że przy niepełnym rozwarciu i złej pozycji dziecka nie za bardzo to pomaga ;-)

Birthday boy niesie bochen chleba bananowego do przedszkola:


"A gdzie jest u-rodzina, mamo?"

Śpioszek, który Iguś czasem każe sobie wyciągać i podziwia, jaki był maleńki, plus czapa z porodówki - babunie z Domu Spokojnej Starości robiły je specjalnie dla maleństw:

Pierwsza część historii TU, druga TU.

4 komentarze:

  1. Najlepszego dla synka.
    Fajny ten twój opis, troszkę ciarki miałam bo ja po cc więc pojęcia o porodzie nie mam.
    Dzisiaj np po raz setny w tym miesiącu byłam pewna, że rodzę ale to nie to.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie u Was porody przybiegają. Aż zazdroszczę, chociaż mój do najgorszych nie należał. Albo to Ty masz fajne zdrowe podejście, bo wrażenia po lekturze mam bardzo przyjemne :) Pozdrawiam z pfzewijak.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratulacje! Ze wszystkich powodów :-)

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz się nie pojawił? To dlatego, że oczekuje na moderację. Opublikuję go najszybciej, jak tylko będę mogła!